W odwiedzinach u księcia Drakuli - część 2

W odwiedzinach u księcia Drakuli - część 2
Zapraszamy do odwiedzenia Rumunii, szlakiem, który specjalnie przetarliśmy dla naszych Czytelników. Naprawdę, nie ma się czego obawiać. Zamiast marzyć, zacznij więc planować i za kilka miesięcy ruszaj w podróż. Oto nasza relacja.

Dzień pierwszy

W kieszeniach mam 6,50 zł, 55 euro i 230 zł na koncie. Za dwa dni wypłata, dam radę. Dwa miesiące temu sprzedałem trzyletniego V-Stroma 650 z przebiegiem 43 tys. km i kupiłem nowiutki, najbardziej uniwersalny motocykl na świecie - V-Stroma 650 XT. W efekcie w portfelu pojawił się przeciąg… Mój kolega Paweł jedzie na jednocylindrowej Aprilii Pegaso 650 z 2003 r., którą rok wcześniej kupił za 7 tys. zł, z turystycznym wyposażeniem. W bocznych sakwach, którymi już w Warszawie zawadza o samochody, ma tyle narzędzi i jedzenia, że można by z tego zbudować trzeci motocykl oraz mały domek, wyposażony w spiżarnię pełną przysmaków z puszki.

Tuż przed wyjazdem jego maszyna miała awarię i odreagował to, pakując wszystko, co mu przyszło do głowy, na wypadek totalnego Armagedonu, Ragnarok czy lądowania ufoludków Władimira Putina na trasie naszego przejazdu.

Pierwszego dnia pokonujemy w Barwinku granicę ze Słowacją, dwie godziny później jesteśmy już na Węgrzech i wieczorem dojeżdżamy do położonego 600 km od Warszawy Tokaju. Jest to urokliwe miasteczko na Węgrzech, które słynie z wyrobu słodkiego wyśmienitego wina o nazwie… Tokaj. W sklepie z wywieszoną polską fl agą, zlokalizowanym jakieś 200 m od rynku, kupujemy wino. Sprzedawca to były motocyklista, kiedyś jeździł legendarnym Kawasaki KLR, ale zdrowie kazało mu pożegnać się z pasją. W Tokaju można smacznie zjeść i przenocować, jednak my kierujemy się dalej, do odległego o godzinę drogi Hajdúszoboszló. Znajdujemy czyściutki bungalow na kempingu – 11 euro od osoby, motocykle zaparkowane pod samym oknem. Tu właśnie proponuję szukać noclegu w drodze do Rumunii lub dalej na Bałkany. Co chwila hotel, pensjonat lub kemping.

Dzień pierwszy to równe 700 km, kończymy go toastem siedmioletnim tokajem Aszú z zawartością 3 putonios (dodatek słodkich lokalnych winogron), a więc z górnej półki. Gdyby wspomniany Węgier od KLR-a wiedział, że popijamy wino do puszkowanego śledzia w pomidorach z Biedronki, chyba by go nam nie sprzedał. Kulinarne barbarzyństwo, ale przygoda ma swoje przywileje.

Węgry - choć zielone, to już niesamowicie słodkie. Z tych winogron powstanie Tokaj
Węgry - choć zielone, to już niesamowicie słodkie. Z tych winogron powstanie Tokaj

Dzień drugi

Dzisiejszy plan to najwyżej położona droga w Rumunii, czyli słynna Transalpina (droga 67C). Z Hajdúszoboszló do Sebeş, w którym wjeżdża się na Transalpinę, jest tylko 320 km. Droga E79, którą zamierzamy tam dojechać, zaznaczona jest na mapach na czerwono, więc wygląda na szybką trasę przelotową.

Na granicy Węgry/Rumunia pada nam nawigacja, urządzenie nie chce wczytać Rumunii. W tej sytuacji pozostają papierowe mapy. Wybór głównej drogi wydaje się oczywisty. Planujemy, że najpóźniej w południe wjedziemy na Transalpinę, która ma ok. 135 km długości. Tego samego dnia powinno nam się więc udać także zanocować w Curtea de Argeş, gdzie jest wjazd na trasę Transfogaraską (droga 7C – obie słynne trasy, Transalpina i Transfogaraska, przecinają dzikie rumuńskie Karpaty). W ten sposób, unikając 38-stopniowego upału, rano wejdziemy na prawdziwy zamek Vlada Tepesza Palownika, rozsławionego przez książkę Brama Stokera, pod postacią Drakuli.

Nic z tego. Droga E79 okazała się najbardziej wymagająca podczas całego naszego wyjazdu. Za miastem Oradea zaczęła się męka i tak ponad 200 km aż do Sebeş. Jeden wielki plac budowy, jeden pas ruchu sterowanego wahadłowo światłami, kilkusetmetrowe korki samochodów oczekujących na swoją kolej i zielone światło. Asfalt w większości bardzo słabej jakości, dziurawy, poprzecinany odcinkami szutrowymi, czasem o takich uskokach, że kilka razy udało mi się oderwać oba koła od ziemi. Widzę, że i Paweł ma radochę z jazdy po tych wybojach, w przeciwieństwie do grupy trzech rodaków z Warszawy, których doganiamy na jednych ze świateł. Nawigacja poprowadziła ich właśnie tędy. Skoro mają nawigację, postanawiamy się do nich przykleić, bo jadą tam, gdzie my.

Konne zaprzęgi i konie na roli – tego w Polsce już prawie nigdzie nie zobaczycie – w Rumunii to wciąż standard
Konne zaprzęgi i konie na roli - tego w Polsce już prawie nigdzie nie zobaczycie - w Rumunii to wciąż standard

Po przejechaniu razem 50 km postanawiamy jednak jechać własnym tempem. Ich ciężkie i sztywne sportowe motocykle o ponadlitrowych silnikach na szosowych oponach zamiast dawać im wolność i frajdę z jazdy, tylko ich ograniczają. Nie rozumiem, po co ludziom z ambicjami turystycznymi takie motocykle, skoro nie da się na nich z przyjemnością jeździć. Ale zawsze może być gorzej, zawsze można się wybrać w podróż na Harleyu czy innym chopperze albo, nie daj Boże, na supersporcie. Da się oczywiście wszędzie dojechać, ale nie będzie to zbyt komfortowa podróż. Nasi nowi towarzysze co dziura w asfalcie czy kawałek szutrowy wloką się niemiłosiernie. Wyrywamy więc do przodu, stajemy na fotki, na popatrzenie w mapę, a oni nas po jakimś czasie doganiają. I tak już do końca naszej podróży po Rumunii. 320-kilometrowy odcinek Hajdúszoboszló-Oradea- Sebeş drogą E79 jedziemy aż siedem godzin, choć ignorujemy cały ruch wahadłowy i w razie potrzeby uciekamy na pobocze. Duże koła naszych motocykli i półterenowe opony umożliwiają nam takie sztuczki. Po drodze mijamy Niemca, kierowcę nowiutkiego Passata. Siedzi w rowie i ze smutną miną obserwuje swoje auto, w którym właśnie urwał koło. Prawie płakał, pewnie już snuł plany jego sprzedaży i wymiany na jakiegoś suva.

Awaria...

Jesteśmy w Sebeş, w Transylwani, w Siedmiogrodzie. To obszary podbijane w starożytności przez Rzymian. Ściągnęli tu swoich osadników, którzy z kolei przeszczepili własną kulturę podbitej ludności dackiej. To dlatego Rumuni twierdzą, że są bezpośrednio spokrewnieni z Rzymianami. Potem obszary te przechodziły w ręce Węgrów, zasiedlane były też przez niemieckich Sasów, którzy zbudowali kilka warownych miast, skąd wzięła się nazwa Siedmiogród. Inna nazwa tego obszaru w zakolu Karpat to Transylwania, czyli „za lasem”. Obszar odwiecznie sporny. Sebeş był kiedyś jednym z najważniejszych miast Siedmiogrodu i osadnicy nadali mu nazwę Mühlbah. Podobnie było z Hermannstadt (Sybin, węg. Nagyszeben), Kronstadt (Braszów, węg. Brassó), Klausenburgiem (Cluj-Napoca, węg. Kolozsvár) i innymi grodami, które zbudowali tu Niemcy pod protektoratem Węgrów. Sasi stawali do walki z Mongołami, Turkami i wiele ich osad legło w gruzach. Po zakończeniu II wojny światowej Siedmiogród został z mocy stalinowskich dyrektyw przejęty od Węgier przez Rumunię, gdzie niemiecka ludność traktowana była jak obywatele gorszej kategorii i dynamicznie ubożała. Po wojnie zostało jej w Siedmiogrodzie jeszcze ok. 400 tys., w 1992 r. już tylko 120 tys. a w 2002 r. zaledwie 60 tys. Jadąc przez Transylwanię i dziwiąc się, jak różne kolory skóry mają mieszkańcy Rumunii, warto zdawać sobie sprawę z tego, jaka występuje tu mieszanka krwi, narodów i kultur.

W Sebeş zagaduję motocyklistę na Suzuki Bandicie 1200 o wjazd na Transalpinę z miasta. Okazuje się, że to Polak, a później, że ja i Paweł pracujemy w tej samej fi rmie co on! Artur jeździ sprawnie po asfalcie i postanawia tę oraz kolejną trasę pojechać z nami, nie ma nawigacji ani sensownej mapy. Trochę nas ten nowy znajomy spowalnia, bo tankuje co 150-200 km, gdy tymczasem zasięg Pawła na zbiorniku paliwa wynosi 300, a mój 500 km. Ze względu na niego odpuszczamy też plany pokonania niektórych odcinków Transalpiny bocznymi drogami bez asfaltu.

Vlad Tepesz
Tak nas wita Vlad Tepesz

Sama Transalpina z północy na południe aż do zapory, po pokonaniu 2/3 długości, nie zaskakuje mnie, choć takiej trasy w Polsce nie ma. Jest oczywiście piękna, ale podobnych dróg pokonałem już dziesiątki, a może i setki – szybkie zakręty leśną drogą. Droga i zabawa z poczuciem nieważkości podczas składania się w zakręty wymaga sporego skupienia. W pewnym momencie w lusterku widzę Pawła, który nie wyrobił się na łuku i wypadł z drogi, na szczęście w szerokie pobocze, a nie w przepaść. Ułamek sekundy później za nim na pobocze poleciał Artur na swoim Bandicie…

Naprawdę piękna Transalpina zaczyna się dla mnie dopiero za zaporą, wspina się, wchodzi na granie, las zanika, widać ogromne zielone przestrzenie. W najwyższym punkcie osiąga 2145 m, na przełęczy Urdele. Robi się tam gęsto od motocykli BMW w różnych wersjach i pojemnościach, sami Polacy. Paweł wpada w trans fotografowania i wcale mu się nie dziwię, bo z wycieczki po Alpach kilka lat temu sam przywiozłem ponad 1400 zdjęć. Drogę tę do ruchu kołowego w czasie II wojny przystosowali Niemcy. Kilka lat temu cała zginęła pod asfaltową kołdrą i dziś wjedzie tu każdy chopper i samochód osobowy. To, co jednak zasmuciło mnie najbardziej, to widok dwóch motocyklistów na potężnych jak czołgi Hondach Goldwing. Dyskoteka kolorowych migających światełek, lampek, fruwające fl agi i futra martwych zwierząt poprzypinane do motocykli. Obowiązkowo radia Goldwingów odkręcone na całą moc, bo nie ma to jak posłuchać muzyki z kaskiem na głowie. Wiadomo – jeśli jest rezerwat przyrody, środek lasu, górska przełęcz i szum wiatru, to trzeba to uczcić muzyką techno, którą słyszy każda owca i świstak w promieniu kilometra. Nie tego życzyłbym sobie na górskiej niedostępnej drodze w Karpatach.

Stragan w Transalpina
Stragan w Transalpina

Sama trasa od zapory do miasta Novaci super. Wolałbym tylko pokonać ją z południa na północ, wówczas najładniejsze widoki miałbym przed sobą, a nie za plecami. W Novaci zaprzyjaźniamy się z parą Węgrów urodzonych w Rumunii i mieszkających na stałe w Anglii – Temeyą i Tamaszem.  Razem z nimi szukamy tu noclegu. Znajdujemy pensjonat za 17 euro za pokój, plus kolejne 4 euro za kolację i śniadanie. Jest zupa ciorba z kulkami mięsa, są kotlety, Sama trasa od zapory do miasta Novaci super. Wolałbym tylko pokonać ją z południa na północ, wówczas najładniejsze widoki miałbym przed sobą, a nie za plecami.

W Novaci zaprzyjaźniamy się z parą Węgrów urodzonych w Rumunii i mieszkających na stałe w Anglii – Temeyą i Tamaszem. Razem z nimi szukamy tu noclegu. Znajdujemy pensjonat za 17 euro za pokój, plus kolejne 4 euro za kolację i śniadanie. Jest zupa ciorba z kulkami mięsa, są kotlety, zasmażana kapusta, domowe sery, dwie butle świeżego, lekko gazowanego, domowego czerwonego wina oraz pół litra spuszczonej w mojej obecności z beczki palinki – czegoś w rodzaju naszej polskiej śliwowicy. W miarę, jak ubywa palinki, Paweł orientuje się, że jednak zna angielski lepiej, niż mu się wydawało, a rozmowy schodzą na temat polityki, religii i wojny rozpętanej przez Rosjan na Ukrainie. Żona gospodarza, za pośrednictwem Tamasza, pyta mnie, czy Polacy to naprawdę tacy ortodoksi. „Ortodoks” to dosłownie „prawo-sławie”, ale zakładam, że pyta, czy jesteśmy fanatykami. Staram się wytłumaczyć, że absolutnie nie, a pozycja Kościoła w Polsce jest silna, bo gdy nie istnieliśmy na mapie świata, w świątyniach były zakonserwowane polska kultura i tożsamość narodowa. Sam Tamasz i jego narzeczona Temeya, którzy robią za tłumaczy z rumuńskiego na angielski, to ciekawa para. Trzy miesiące temu rzucili pracę w Anglii, sprzedali mieszkanie i kupili BMW GS 1200. Ruszyli w trasę, w której są od trzech miesięcy. Okazuje się, że dwa miesiące temu mijałem się z nimi gdzieś w Maladze w Hiszpanii, w trakcie mojej letniej podroży do Maroko.

Dzień trzeci

Po śniadaniu ruszamy na Curtea de Argeş i ok. godz. 10 jesteśmy już na trasie Transfogaraskiej, pod zamkiem Poenari, czyli górską siedzibą księcia Drakuli.

Artur zostaje tu na śniadaniu, a my wspinamy się po ok. 1450 schodach, w 35-stopniowym upale, na zamek Poenari, główną górską twierdzę Vlada Tepesza vel Drakuli. Wstęp 5 lejów, czyli 5 zł. Wchodzimy ponad 40 minut, bardzo wysoko. Szybko kończy nam się woda. Schodzimy 20 minut. Jeśli ktoś ma nadwagę, to właśnie tu podejmie decyzję, że musi coś z tym zrobić. Warto jednak było się wdrapać, bo widok z góry jest ciek awy, a poza tym to historyczne, ważne miejsce.

Na dole znowu jemy ciorbę i pijemy po pół litra niesamowicie dobrej cytronety, wartej każdych pieniędzy. Potem dojeżdża do nas ekipa trzech Polaków na sportach. Planują wejść na zamek, ale hasło „1450 schodów” robi swoje i tyle ich widzieliśmy. Ruszamy za nimi. Sama trasa Transfogaraska robi wrażenie – na mnie wywarła dużo większe od grzecznej Transalpiny. Miejscami konstrukcja drogi jest dosłownie przyklejona do pionowych zboczy. Warto ją zobaczyć i przejechać. Zbudowano ją na rozkaz Nicolae Ceauseşcu, prymitywnego dyktatora komunistycznej Rumunii. Podczas budowy zginęło 40 żołnierzy, zużyto podobno 6 mln kg dynamitu! Droga do dziś daje jednak chleb całej okolicy, bo specjalnie do niej ciągną tu tłumy z Europy. A sam Nicolae… pamiętam z dziennika telewizyjnego, jak on i jego żona skończyli w grudniu 1989 r. pod ścianą, rozstrzelani przez własnych żołnierzy, po próbie ucieczki z kraju, gdy komunizm w tym kraju zaczął padać… Na przełęczy Transfogarskiej tłumy motocyklistów, spotykamy znowu Temeyę i Tamasza. Tamasz pokazuje mi, co warto spróbować z wystawionych tu kiełbasiano-czekoladowych straganów. Polecam kurtoscalacs, słodkie ciasto pieczone nad ogniem na drewnianym wałku. W Polsce jadłem to pod nazwą Chimney Cake. Pycha – to podobno tradycyjny rumuński przysmak. Od teraz jedziemy już w kierunku Polski. Jeszcze na Transfogaraskiej spotykamy trójkę znajomych Polaków przy charakterystycznym tunelu, z któ - rego leci strumyk wody. Jeden z chłopaków mówi, że tunel ten pojawia się w czwartej odsłonie gry „Need For Speed”.

Wiadukt - Rumunia
Podobne wiadukty zobaczycie w polskich Stańczykach

To dla mnie cenna informacja, bo jestem zapalonym graczem konsolowym, a coś takiego faktycznie pamiętam z NFS z wersji na PC. Upał niemiłosierny, więc moczymy w wodzie ubrania i jedziemy na Cluj-Napoca, gdzie do - cieramy nocą w burzy i deszczu. Tu odkrywam, że urwał mi się zawias w kufrze, który naprawiam podczas ulewy za pomocą gwoździa. Cluj-Napoca to przepiękne miasto, które zbudowali Sasi. Warto tu zajrzeć na cały dzień. Nocleg w całkowitych ciemnościach znajdujemy 10 km dalej, w przydrożnym pensjonacie. Dzień czwarty Z Cluj-Napoca kierujemy się do Satu Mare, gdzie mamy zamiar przekroczyć granicę z Węgrami. Polecam tę główną drogę, bo dużo na niej szybkich zakrętów na odcinku Cluj-Napoca/Zalau. Na granicy rumuńsko-węgierskiej poważna kontrola. Emigranci z Afryki próbują przedostać się do Węgier busami z rejestracjami Macedonii, co jest powodem wnikliwej kontroli każdego samochodu. Wciskamy się do kolejki. Godzinę później kolejna granica – Beregsurány/Berehowe na linii Węgry/Ukraina. Chcemy tak pojechać, ale Paweł nie może znaleźć paszportu, który, jak się potem okaże, zostawił w domu. Ostatecznie jedziemy więc przy samej ukraińskiej granicy drugorzędnymi, jak wynikałoby z mapy, drogami przez Kisvárdę, Cigánd i Pácin, do przejścia w Sátoraljaújhely. Ku mojemu zaskoczeniu, wszystkie są nowiutkie, asfaltowe, pierwszorzędnej jakości. Potem już tylko Słowacja, przejście graniczne w Barwinku i o godz. 22 docieramy do Warszawy.

Takie widoki miał z baszty Drakula
Takie widoki miał z baszty Drakula

Tego dnia przejechaliśmy we dwóch 850 km, a Paweł na swojej Aprilii 130 więcej, bo mieszka na Mazurach. Przed północą dostałem od niego sms-a: „Właśnie dojechałem”. Chcę tam pojechać raz jeszcze, zrobić więcej offroadu, zatrzymać się na jeden dzień w Cluj-Napoca, na jeden dzień w Braszowie, objeść się do syta. Odwiedzić wesoły cmentarz w Săpâncie, niedaleko ukraińskiej granicy. Rumunia jest czysta i uporządkowana, architektura nie została skażona udziwnieniami i fanaberiami, budownictwo i sztuka sakralna, w przeciwieństwie do polskiej, nie nosi znamion kiczu. Jeszcze pięć lat temu osoby wracające z Rumunii mówiły, że jest tam jak w Polsce 20 lat temu. Dziś pieniądze z UE zrobiły swoje i za pięć lat nie będzie widać różnicy między naszymi krajami. Póki co, po nowiutkich wiejskich drogach wciąż jeździ więcej koni niż ciągników, a przed domami ustawione są ławki, na których siedzą starzy gospodarze, wygrzewając się na słońcu. Ludzie są bardzo pomocni i sami pytają, jak mogą pomóc, gdy rozkładasz mapy, szukając drogi. Kilka razy przy wydawaniu reszty ekspedientki zaokrągliły kwoty na swoją niekorzyść, podobnie było przy przeliczaniu wartości lejów na euro w jednym pensjonacie.

Po raz kolejny odniosłem wrażenie, że ostoją wartości europejskich nie są zalewane falą emigrantów z Afryki Niemcy, Francja czy Wielka Brytania, ale Polska, Litwa, Bośnia i Hercegowina, Węgry, Czechy czy właśnie Rumunia.