Przetrwanie ludzkości - największy projekt. Tylko bez paniki

Przetrwanie ludzkości - największy projekt. Tylko bez paniki
Cywilizacje nie trwają wiecznie. Od starożytnego Rzymu (1) po cywilizacje Majów i Inków. Wojny, choroby, zmiany klimatu, wymieranie pszczół lub innych pożytecznych gatunków zwierząt, klęski żywiołowe lub głód wielokrotnie spychały wielkie państwa z toru stabilnego rozwoju, pogrążając ich świat w chaosie, prowadząc do ruiny i ostatecznie całkowitego upadku.

Obecnie cywilizacja ludzka oznacza złożoność i wyrafinowanie technologiczne. Cywilizacja stała się stanem „naznaczonym urbanizacją, zaawansowanymi technikami (zarówno w rolnictwie, jak i w przemyśle), zwiększoną populacją i złożoną organizacją społeczną”. Stabilność cywilizacji zależy od ogromnej globalnej współzależności niezliczonych powiązanych ze sobą elementów. Żywność i paliwo, materiały do produkcji, odzież i mieszkania - wszystko to wymaga współpracy jednostek, korporacji i narodów. Transport, komunikacja, działalność gospodarcza w dowolnym miejscu wpływają na wszystko i wszędzie, czasami na wszystko jednocześnie.

Obecnie mamy na Ziemi coś, co określa się jako ludzką cywilizację globalną. Czy może ona znaleźć swój kres tak jak historyczne kultury regionalne? Katalog możliwych, wyobrażalnych, a nawet, według wielu, całkiem bliskich i  sygnalizujących sobie wyraźnie, zagrożeń jest obszerny, od wielkiego impaktu z kosmosu (2) po globalne zmiany klimatyczne. W dłuższej perspektywie naszą planetę i tak czekają zmiany tak wielkie, że będziemy musieli się ewakuować (jeśli wcześniej coś innego nie zakończy naszej cywilizacyjnej przygody). Jednak w dłuższej perspektywie, przy założeniu, że dokonujemy postępu technicznego i naukowego, nasze szanse na ratunek też powinny rosnąć. Trudno o większy i bardziej ambitny projekt jak przetrwanie cywilizacji. Niewątpliwie powinniśmy się z nim zmierzyć.

2. Wizja gigantycznego zderzenia kosmicznego niszczącego Ziemię,
zdjęcie: stock.adobe.com

Na dłuższą metę życie na Ziemi nie ma szans

Za ok. 6 miliardów lat, po wyczerpaniu się zapasów wodoru do syntezy termojądrowej, Słońce spuchnie do rozmiarów czerwonego olbrzyma. Ziemia, jeśli będzie wówczas jeszcze istnieć, co wcale nie jest oczywiste, może na zawsze zniknąć w tej gigantycznej sferze. Może, ale nie musi, bo wcześniejsze wydarzenia mogą równie dobrze wypchnąć naszą planetę na dalszą orbitę. W ogóle mówienie o losach Ziemi, jej „czasie ostatecznym” i perspektywach przetrwania w skali miliardów lat obwarowane jest wieloma założenia i warunkami, które mają jeden wspólny mianownik - brak stuprocentowej pewności.

Nasza planeta może zostać zniszczona znacznie wcześniej, ale też przetrwać nad wyraz długo (choć raczej nie będzie się nadawać na dom dla nas). Na dłuższą metę jednak, tak czy inaczej, życie na Ziemi czeka na skutek naturalnych procesów zagłada. Musimy o tym pamiętać, jeśli chcemy ocalić naszą cywilizację w długiej perspektywie czasowej.

Życie wcale nie musi czekać na różne, znane z naukowych przewidywań, dramatyczne wydarzenia w ewolucji Słońca, aby osiągnąć na Ziemi swój ostateczny kres. Znacznie wcześniej eksterminować je może jedna z komet. Wystarczy np.  kometa rozmiarów Hale-Bopp, czyli o 50 km średnicy, aby siłą i energią uderzenia zagotować ziemskie oceany i spowodować parowanie skał. To „wysterylizowałoby” naszą planetę z wszelkiego życia. Nie szukając jednak nawet zwady z kometami i asteroidami, naturalne procesy fizyczne, które prognozują uczeni i tak doprowadzą do końca żywych organizmów na Ziemi.

Oś czasu przyszłości Ziemi jest skonstruowana na bazie wiedzy naukowej i modeli fizycznych. Wykorzystane do jej skompilowania dziedziny to astronomia, astrofizyka, fizyka cząstek elementarnych i geologia. Przewidywane na tych podstawach wydarzenia w perspektywie setek tysięcy a nawet milionów lat nie wydają się mieć potencjału zagłady ludzkości (dopiero w skalach setek milionów zaczyna się duże ryzyko), mogą jednak oznaczać wielkie kłopoty dla naszej cywilizacji.

Zakłada się np., że za 10 tys. lat, jeśli stopnieje pokrywa lodowa basenu Wilkesa, to w następnych kilku stuleciach lądolód wschodniej Antarktydy będzie narażony na całkowite stopienie, co podniesie poziom mórz o 3 lub 4 metry. Jednak już za 50 tys. interglacjał dobiegnie końca i nadejdzie kolejna epoka lodowcowa (przyjmując, że notowane obecnie globalne ocieplenie tylko w niewielkim stopniu wpłynie na klimat).

W perspektywie 100 tysięcy lat od dziś na Ziemi prawdopodobnie nastąpi erupcja superwulkanu (3), w wyniku której na powierzchnię wydostanie się 400 km³ magmy. Tu trzeba dodać, iż wulkanolodzy spodziewają się w perspektywie miliona lat erupcji, w wyniku której na powierzchnię wydostanie się 3200 km³ magmy. Będzie porównywalna z erupcją superwulkanu Toba 75 tys. lat temu, w kalderze którego powstało jezioro Toba. Uważa się to wydarzenie za ewolucyjne „wąskie gardło” dla ludzkości, gdyż miała wówczas nastąpić zagłada niemal wszystkich ludzi pierwotnych żyjących w tamtym okresie. Warto dodać, że to maksymalne przedziały czasowe, gdyż erupcja taka może się wydarzyć nawet choćby jutro.

3. Jedna z wizualizacji możliwych skutków wybuchu superwulkanu Yellowstone

W przedziale czasowym ok. pół miliona lat od chwili obecnej w Ziemię prawdopodobnie uderzy meteoryt o średnicy około jednego kilometra. W perspektywie czasowej 100 milionów lat prognozuje się uderzenie meteorytu o rozmiarach porównywalnych do tego, który spowodował wymieranie kredowe 65 mln lat temu. To statystyka, bo wszystkie prognozy dotyczące kosmicznych impaktów mogą przestać być aktualne, gdy za cztery miliony lat gwiazda Gliese 710 znajdzie się w odległości 1,1 roku świetlnego od Słońca, potencjalnie zakłócając orbity obiektów w Obłoku Oorta, wywołując na zasadzie kostek domina zamieszanie w naszym Układzie i zwiększając prawdopodobieństwo zderzenia komet z planetami, także bliżej Słońca. I bez tego za 230 mln lat orbity planet staną się niemożliwe do przewidzenia, gdy dobiegnie końca tzw. czas Lapunowa, czyli okres, w granicach którego możliwe jest precyzyjne przewidywanie trajektorii specyficznego procesu. Po tym okresie proces ten może stać się chaotyczny.

Za 600 milionów lat wzrost jasności Słońca przyspieszy proces wietrzenia skał na powierzchni Ziemi, w wyniku czego dwutlenek węgla będzie związywany w formie węglanów i zmniejszy się jego zawartość w atmosferze. Zaburzy to cykl węglanowo-krzemianowy. Z powodu parowania wody skały stwardnieją, co doprowadzi do spowolnienia i ostatecznie zatrzymania procesów tektonicznych.

Bez wulkanów, które mogłyby wprowadzić węgiel z powrotem do atmosfery, poziom dwutlenku węgla spadnie w ostatecznym efekcie do takiego poziomu, że niemożliwa stanie się fotosynteza typu C3, a wszystkie wykorzystujące ją rośliny (ok. 99% gatunków) wyginą. W ciągu 800 mln lat zawartość dwutlenku węgla w atmosferze stanie się tak niska, że niemożliwa stanie się także fotosynteza typu C4. Zginą wszystkie gatunki roślin, przez co tlen ostatecznie zniknie z atmosfery i wszystkie organizmy wielokomórkowe wymrą. Za 1,3 mld lat z powodu braku dwutlenku węgla wyginą eukarionty. Jedyną formą życia na Ziemi pozostaną prokarionty.

Nawet wcześniej, bo za miliard lat jasność Słońca wzrośnie o 10% w porównaniu do dzisiejszej, sprawiając, że średnia temperatura powierzchni Ziemi osiągnie 47°C. Wyparują oceany. Niewielkie ilości wody mogą pozostać jedynie na biegunach, pozwalając na istnienie prostego życia. W ciągu 2,8 mld lat średnia temperatura powierzchni Ziemi osiągnie 147°C. Po życiu nie będzie już śladu. W tej sytuacji chyba już mniejsze znaczenie będzie mieć fakt, iż w ciągu 2,3 mld lat nastąpi zestalenie się zewnętrznego jądra Ziemi a ziemskie pole magnetyczne zaniknie. Za nieomal osiem miliardów lat Słońce osiągnie szczyt gałęzi czerwonego olbrzyma na diagramie Hertzsprunga-Russella, mając promień 256 razy większy niż obecny (4). Rosnąc, może pochłonąć lub doprowadzić do rozpadu Merkurego, Wenus i Ziemi.

4. Spalona Ziemia, zdjęcie: stock.adobe.com

Dystopie, te znane i te nowe

Jeśli chcemy kontynuować naszą cywilizację, to raczej nie powinniśmy czekać miliardów ani nawet milionów lat. Trzeba będzie działać, przy czym znalezienie i przeniesienie się gdzie indziej, w bardziej bezpieczne i przyjazne życiu miejsce jest najczęściej wymienianym sposobem. Być może, jeśli uda nam się dorobić cywilizacji na wyższych poziomach skali Kardaszewa, to uda nam się zapobiec temu co wyżej zostało opisane, bo będziemy panować nad gwiazdami i procesami na skalę kosmiczną. Michio Kaku uważa, że cywilizacja ludzka osiągnie poziom III (galaktyczny) za co najmniej około 100 000 lat. To całkiem optymistyczna prognoza, nie brakuje jednak pesymistów, którzy są zdania, iż nie ma gwarancji, że cywilizacja, jaką znamy w XXI wieku, przetrwa do kolejnego, XXII wieku.

Po II wojnie światowej najbardziej popularnym scenariuszem końca cywilizacji była wojna nuklearna. Po upadku Związku Radzieckiego w 1991 roku wiele osób, które wstrzymywały oddech od 1945 roku, odetchnęło z ulgą. Jednak dopóki arsenały nuklearne nie zostaną zdemontowane, zagrożenie możliwością konfliktu jądrowego na globalną skalę będzie trwało. W styczniu 2023 r. „Bulletin of the Atomic Scientists” przesunął swój słynny zegar zagłady na 90 sekund przed północą, najbliżej globalnej katastrofy w historii zegara. Naukowcy wydali oświadczenie, w którym stwierdzili, że było to w dużej mierze, ale nie wyłącznie, motywowane trwającą wojną na Ukrainie.

Zagrożeniem dla ludzkości, wymienianym dziś częściej niż zagłada nuklearna, są zmiany klimatyczne, choć większość ekspertów wątpi, by to mogło doprowadzić do całkowitej zagłady cywilizacji, a już na pewno nie ludzkości. Globalne ocieplenie, niezależnie czy uda nam się je spowolnić, czy nie, nie jest uznawane za zjawisko, które może nas całkowicie zniszczyć. Owszem, przy najgorszych scenariuszach będzie mnóstwo kłopotów i ofiar, ale wierzymy, że jako gatunek i cywilizacja jednak przetrwamy, zwłaszcza że to zjawisko rozłożone w długim czasie.

Innym „modnym” zagrożeniem egzystencjalnym jest dziś sztuczna inteligencja. Już teraz wojsko korzysta z technologii sztucznej inteligencji, a w przyszłości bez wątpienia będzie coraz częściej wykorzystywać zrobotyzowaną broń napędzaną AI. Maszyny służące do zabijania i obdarzone autonomią nie muszą się buntować, by zaatakować ludzi. Może się to stać za sprawą błędów, hakowania lub ludzi o złych intencjach.

Grupa czołowych badaczy sztucznej inteligencji, inżynierów i dyrektorów generalnych wydała w czerwcu 2023 r. najnowsze (bo było ich w ostatnim czasie znacz-nie więcej) ostrzeżenie o egzystencjalnym zagrożeniu, jakie, ich zdaniem, sztuczna inteligencja stanowi dla ludzkości. Oświadczenie składa się jedynie z 22 słów. Brzmi następująco: „Zmniejszenie ryzyka wyginięcia z powodu sztucznej inteligencji powinno być globalnym priorytetem obok innych zagrożeń społecznych, takich jak pandemie i wojna nuklearna”. Oświadczenie to, opublikowane przez organizację non profit z siedzibą w San Francisco, Center for AI Safety, zostało podpisane przez m.in. dyrektora generalnego Google DeepMind, Demisa Hassabisa i szefa OpenAI, Sama Altmana, a także Geoffreya Hintona i Yoshuę Bengio, którzy zdobyli Nagrodę Turinga 2018 (czasami nazywaną „Nagrodą Nobla w dziedzinie informatyki”) za swoją pracę nad sztuczną inteligencją. Na początku tego roku inny list otwarty podpisany przez częściowo te same osoby, które poparły 22-wyrazowe ostrzeżenie, wzywał do sześciomiesięcznej „pauzy” w rozwoju sztucznej inteligencji.

Popularnym dystopijnym wątkiem jest także genetyka, manipulacje DNA, hodowanie ludzi, w dodatku ludzi „zaprogramowanych” w pożądany (przez władze, korporacje, wojsko) sposób. Współczesnym wcieleniem tych niepokojów jest upowszechniająca się metoda edycji genów CRISPR. Obawy wzbudza przede wszystkim zawarty w niej mechanizm wymuszania pożądanych cech w kolejnych pokoleniach i potencjalnego rozszerzania się ich na całość populacji. Jedna z wynalazczyń tej techniki, Jennifer Doudna, wezwała niedawno do wprowadzenia moratorium na takie sposoby edycji „linii zarodkowej”, ze względu na potencjalnie katastrofalne konsekwencje.

Przypomnijmy, że kilka lat temu chiński naukowiec He Jiankui był szeroko krytykowany za edycję genów w ludzkich embrionach, aby uczynić je odpornymi na wirusa AIDS, ponieważ zmiany, których dokonał, mogły być przekazywane przez pokolenia z nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Szczególne obawy budzi tzw. gene drive, mechanizm inżynierii genetycznej polegający na zakodowaniu w DNA danego osobnika systemu edycji genomu CRISPR/CAS9 z ustawieniem go na edycję danego wariantu niepożądanego genu. Dzięki temu  potomków tego osobnika automatycznie (bez udziału genetyków) zachodzi nadpisywanie niepożądanego wariantu genu pożądanym. Niepożądany wariant genu potomek może otrzymać „w prezencie” od drugiego rodzica, który nie był poddany modyfikacjom genetycznym.

Gene drive pozwala więc złamać prawa dziedziczenia Mendla, które mówią, że połowę genów dominujących, alleli, potomek dostaje od jednego rodzica. Mówiąc w skrócie, gene drive w końcu doprowadzi do rozpowszechnienia się danego wariantu genu w całej populacji. Biolog z Uniwersytetu Stanforda, Christina Smolke, jeszcze podczas panelu dotyczącego inżynierii genetycznej w 2016 roku ostrzegała, że mechanizm ten może mieć konsekwencje szkodliwe, a w skrajnych przypadkach przerażające. Napęd genowy może bowiem mutować w trakcie swojej wędrówki przez pokolenia i zacząć wywoływać zaburzenia genetyczne, takie jak hemofilia lub anemia. Nawet jeśli napęd genowy działa zgodnie z planem w jednej populacji organizmu, ta sama cecha dziedziczna może być szkodliwa, jeśli zostanie w jakiś sposób wprowadzona do innej populacji tego samego gatunku, czytamy w artykule opublikowanym w „Nature Reviews” przez badaczy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Riverside. Według nich, jeśli ktoś celowo lub nieumyślnie wprowadzi do genomu człowieka szkodliwy napęd genowy, np. taki, który zniszczy naszą odporność na grypę, może to oznaczać koniec gatunku Homo sapiens.

Promyki nadziei w dziedzinie obrony przed uderzeniem z kosmosu

Problem z dystopijnymi wizjami związanymi z AI czy genetyką jest taki, że nie bardzo umiemy ocenić, w jakim stopniu jest to groźne dla ludzkości, gdyż są to rzeczy nowe. Inaczej niż w przypadku zdarzeń z obiektami kosmicznymi, w których wiemy, że uderzały w Ziemię nie raz i nie dwa a czasem były niezwykle destrukcyjne, zmieniając historię naszej planety.

Nie wiemy na razie nic o obiektach dużych, które byłyby na kursie kolizyjnym z Ziemią. Wiemy jednak, że całkiem blisko naszej planety krążą dziesiątki tysięcy kosmicznych skał. W 1898 roku odkrycie asteroidy 433 Eros ustanowiło kategorię ciał kosmicznych krążących po orbitach, które przecinają ciała planet wewnętrznych. To NEO (ang.  Near Earth Objects, Obiekty Bliskie Ziemi), do których zalicza się zarówno asteroidy, jak i komety. Ich średnica waha się od kilku metrów do nawet 34 km, przy czym mniejsze obiekty są znacznie liczniejsze od większych. Z definicji NEO jest asteroidą lub kometą, która mieści się w obrębie 1,3 jednostki astronomicznej (au) od Słońca. Ciała kometarne stanowią mniej niż jeden procent populacji NEO. Większość populacji NEO pochodzi z wewnętrznej części głównego pas asteroid. Grawitacyjny wpływ Saturna, Jowisza i Marsa, sprzężonych z kolizjami, które zaszły i zachodzą w populacji podstawowej, to główne źródła NEO. Ośrodek CNEOS od ok. 20 lat służy NASA do dokładnego mapowania orbit wszystkich znanych NEO, przewidywania bliskich podejść, rzetelnej oceny ich szans na „interakcję” z naszą planetą.

Z ponad 31 tysięcy znanych NEO (marzec 2023 r.), prawie 2300 obiektów zostało sklasyfikowanych jako potencjalnie niebezpieczne (PHO - Potentially Hazardous Objects). PHO podchodzą do naszej planety bliżej niż reszta, czyli na 7,5 mln km od orbity Ziemi lub bliżej. W tej chwili, jak zapewniają naukowcy, wiemy wszystkich obiektach bliskich Ziemi o średnicy powyżej kilometra. Gorzej jest z namierzaniem mniejszych, np. milionów asteroid o rozmiarach w zakresie od 15 do 140 metrów. Jak się uważa, mieścił się w tym przedziale obiekt, który 30 czerwca 1908 roku sprasował tajgę na obszarze dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych w rejonie rzeki Tunguzka. Do tej grupy należał również Meteoryt Czelabiński sprzed czterech lat, który eksplodował w atmosferze ziemskiej z energią kinetyczną 27 bomb z Hiroszimy. Jednak te mniejsze ciała, choć mogą zrobić lokalnie dużą krzywdę ludzkości, nie grożą zagładą na skalę globalną.

Prawdopodobieństwo zderzenia z Ziemią jest określane za pomocą jedenastostopniowej skali Torino, gdzie 0 oznacza zerowe prawdopodobieństwo kolizji zaś ostatni punkt, oznaczony numerem 10 - zniszczenia o skali globalnej, gwałtowne zmiany klimatyczne i ryzyko zagłady cywilizacji. Skala Torino określa prawdopodobieństwo w perspektywie 100 lat, a obecnie na opublikowanej przez NASA liście NEO tylko jeden z wykrytych obiektów uzyskał stopień 1. Skala jest dość abstrakcyjna, więc eksperci czasem pokazują bardziej obrazowo, jak dużego obiektu potrzeba, aby zniszczyć miasto, państwo, kraj lub całą planetę.

"Washington" Post pisał o szacunkach naukowców, że szansa na to, iż Bennu uderzy w Ziemię w 2135 roku, wynosi obecnie około 1 na 2700. Obiekt ma znaleźć się wówczas w pobliżu orbity Księżyca. To z kolei może wpłynąć na trajektorię asteroidy i w efekcie prowadzić do potencjalnego zagrożenia Ziemi później, w latach od 2175 do 2199. NASA podkreśla, że prognozy w tak długich okresach są mgliste.

Do monitorowanie, niebezpiecznie bliskich planetoid zagrażających Ziemi (tzw. NEO), głównie z grupy Atiry, których orbity znajdują się między Ziemią a Słońcem, wykorzystywane jest obserwatorium kosmiczne Gaia. Satelita może z kosmosu monitorować wycinek nieba niewidoczny z  powierzchni Ziemi, co ma zwiększyć nasze szanse obrony przed asteroidami. W lutym 2017 na orbicie znalazł się kanadyjski satelita NEOSat, mający wypatrywać dużych asteroid, a NASA ponownie uruchomiła kosmiczny teleskop WISE, który przez kolejne trzy lata ma monitorować potencjalnie groźne dla nas obiekty.

W 2018  roku NASA wyprowadziła na orbitę całą grupę mikrosatelitów NEA Scout, które pomogą naziemnej aparaturze wypełnić lukę w wiedzy o meteorytach. Kiedy taki obiekt zbliży się do Ziemi, jeden z satelitów podleci do niego, wykona zdjęcia jego powierzchni, a także „dotknie” go w celu zbadania jego struktury i składu chemicznego. W zakresie podczerwieni szukać będzie asteroid projektowane obserwatorium NEOCam.

Amerykańska Agencja Kosmiczna pracuje również nad nowymi technikami wykrywania, np. taką, która ma wykorzystywać ruchy należącej do Europejskiej Agencji Kosmicznej sondy LISA Pathfinder do  wykrywania pyłu pozostawionego przez komety czy planetoidy. Pomysł polega na śledzeniu chwilowych zapłonów silników, którymi Pathfinder kompensuje uderzenia pyłu. Analiza pozycji silnika i siły oporu, jaka powstaje, pomaga stwierdzić, w jakim kierunku porusza się pył, jaki jest jego rozmiar oraz jego trajektoria. Poza obserwacjami astronomicznymi, pozwalającymi na wykrywanie i katalogowanie potencjalnie niebezpiecznych obiektów, jeszcze w 2011 roku NASA rozpoczęła wdrażanie programu Allsky Fireball Network. Jego celem jest stworzenie sieci kamer, śledzących niebo i wykrywających meteoryty. To daje zarazem szansę na nieco wcześniejsze wykrywanie zagrożeń, związanych z meteorytami.

Nawet gdy poznamy dokładnie całą wielką chmurę NEO i uznamy, że żaden naprawdę wielki obiekt nam nie zagraża, jest element niepewności związany z obiektami dalszymi, trajektoriami komet a może i większych ciał (niektórzy mówią nawet brązowym karle, towarzyszu Słońca), których cykle orbitalne sięgają milionów lat. Nie wiemy w ogóle, czy i gdzie istnieją oraz jaki potencjalnie bilard mogą uruchomić. Niedawno astronomowie z uniwersytetu Complutense w Madrycie i uniwersytetu w Cambridge odkryli, że 70 tys. lat temu, kiedy ludzie już chodzili po powierzchni naszej planety, czerwony karzeł zwany Gwiazdą Scholza zbliżył się do Układu Słonecznego i grawitacyjnie zaburzył orbity komet i planetoid. Potwierdzili, że ruch części z tych obiektów nadal nosi śladu tego bliskiego spotkania z inną gwiazdą. O przewidywanej „wizycie” Gliese 710 wspominaliśmy - tu także może dojść do zamieszania z możliwymi katastrofalnymi skutkami.

W 2016 roku NASA rozpoczęła procedurę tworzenia nowego biura we współpracy z  Siłami Powietrznymi, Departamentem Obrony i Federalną Agencją Zarządzania Kryzysowego (FEMA). Nowa jednostka, Biuro Koordynacji Obrony Planetarnej, ma zajmować się zapobieganiem katastrofom związanym z pędzącymi w kierunku Ziemi planetoidami. Bo w końcu gdy uda nam się dostrzec zagrożenie, trzeba coś nim zrobić.

Tu pomysłów nie brakuje. Niektóre zostały już przetestowane przez NASA, np. koncepcja „odchylenia” trajektorii lotu asteroidy w misji DART (Double Asteroid Redirection Test) w ubiegłym roku, gdy sonda uderzyła w Dimorfosa, księżyc planetoidy Didymos, z prędkością powyżej 5 km/s, czyli dziewięciokrotnie większą niż prędkość kuli karabinowej. Efekt uznano za obiecujący, choć jeden test nie wystarczy do upewnienia się, że ta metoda działa. Szacuje się, że kolizja impaktora o masie ok. 560 kg wytworzyła ilość energii rzędu trzech ton trotylu. Spadek w prędkości orbitalnej Dimorfosa może wynosić od 1,75 cm/s do 2,54 cm/s w zależności od porowatości, czyli ilości pustej przestrzeni w materiale, z którego składa się powierzchnia asteroidy.

Są inne pomysły np. kierowanie na obiekt wiązki laserowej lub malowanie, by zmienić jego albedo i wpłynąć na tor lotu, jednak, gdyby kosmiczna skała miała średnicę rzędu kilometra, a zderzenie miałoby nastąpić szybko, pozostałyby nam tylko radykalne środki, takie jak użycie broni atomowej. Sposób pokazany w filmie „Armageddon”, czyli lądowanie i wiercenie w asteroidzie, raczej odpada. Lepiej strzelić podwójną rakietą. Pierwszy człon uderzyłby w asteroidę i zrobił w niej krater, w którym eksploduje drugi człon z ładunkiem atomowym. Rozbicie dużego ciała na drobniejsze kawałki całkowicie nas nie ratuje, ale zmniejsza potencjalną siłę impaktu.

Uwaga na fałszywe alarmy

Doświadczenie uczy, że alarmizm bywa często przesadzony i nieuzasadniony. Kilkadziesiąt lat temu przeludnienie i związany z nim głód oraz wyczerpanie zasobów były dyżurnym tematem mrocznych wizji przyszłości. Przez kilka ostatnich dekad wydarzyły się rzeczy, które kazały myśleć o tamtych czarnych prognozach inaczej. Spadł wskaźnik śmiertelności, a zarazem zmniejszono obszary głodu na świecie. Tempo wzrostu populacji zmniejszyło się o połowę. W ciągu ostatnich 50 lat światowa produkcja żywności w przeliczeniu na jednego mieszkańca wzrosła, choć liczba ludności na świecie podwoiła się.

Liczba ludności na świecie w XX wieku zwiększyła się czterokrotnie, jednak prawdopodobnie nigdy więcej się nie podwoi. Groźby wyczerpania się zasobów paliw były kilkadziesiąt lat temu tematem równie dyżurnym, jak przeludnienie. Gdyby okazały się prawdziwe, to ropy naftowej dziś powinno już dawno nie być. Gaz kończyłby się i drożał w zastraszającym tempie (drożał ostatnio, ale nie z powodu jego braku na świecie). Jeszcze w 2011  roku Międzynarodowa Agencja Energii oszacowała, że światowe zasoby gazu wystarczą na 250 lat. Nie chodzi o odkrywanie nowych złóż, ale również o rozwój techniki wydobywania gazu, ropy z łupków.

Nie tylko energia, ale np. też zasoby metali miały się rychło skończyć. W 1970 roku Harrison Brown, członek Narodowej Akademii Nauk, przewidywał w „Scientific American”, że do 1990 roku zniknie ołów, cynk, cyna, złoto i  srebro. Bestseller Klubu Rzymskiego „The Limits to Growth” sprzed 40 lat zapowiadał wyczerpanie się zasobów kluczowych surowców już w 1992 roku, a kolejny wiek miał przynieść upadek cywilizacji.

Tak się nie stało. Alarmiści sprzed kilku dekad mylili się, przesadzali, źle oceniali sytuację. Być może fałszywy alarmizm a  czasem wręcz panikarstwo też jest cywilizacyjnym zagrożeniem egzystencjalnym. Znieczula ludzkość bowiem na prawdziwe zagrożenia i ostatecznie może skończyć się zlekceważeniem i zignorowaniem tego, co nam naprawdę zagraża. 

Mirosław Usidus