Nauczycielom na osłodę

Nauczycielom na osłodę
Niech zrozumie biurokrata Że oświata, to oś świata. W dniach 10-13 lutego 2017 r. odbyła się we Wrocławiu doroczna konferencja Stowarzyszenia Nauczycieli Matematyki. Na liście uczestników znajdowało się ponad pięćset osób, próbka zatem dość znaczna. Rozmowy w kuluarach dotyczyły dramatu, w jaki wchodzimy wraz z reformą oświaty. Chodzi szczególnie o małe miasta i ośrodki, gdzie gminy inwestowały w gimnazja. Stawały się owe gimnazja powoli osią edukacji, najlepiej wyposażonymi obiektami edukacyjnymi. Teraz mam wrażenie, jak gdyby po moim domu przejechał buldożer. Burzenie, burzenie, burzenie. Najpierw zburzmy, a myśleć będziemy potem!

Na mojej ulicy pod Warszawą właśnie tną drzewa – 3 kilometry starych drzew tworzyły latem cudowną zieloną koronę nad drogą. Samo to winno uznane być za zabytek. Przyszły jednak nowe osiedla, zamiast planowanych domów trzypiętrowych wyrosły sześciopiętrowce, no i „dzikie pola” zmieniają się w tereny zabudowane.

Na wiele, wiele lat odchodzi też „do lamusa” piękna nauka, której poświęciłem całą karierę zawodową. Mowa o matematyce. Odrodzi się, to fakt, za pięćdziesiąt lat. Muszę cieszyć się chwilą. I bardziej o tym, a nie o czym innym, jest dzisiejszy kącik matematyczny.

Czy liczby są parzyste i nieparzyste tak same z siebie, czy dopiero matematycy je tak podzielili? – zapytała mnie przy stole Marta, nauczycielka z powiatowej miejscowości na Pomorzu. Nie czekając na moją odpowiedź, dodała:

Ja myślę, że one tak same z siebie, bo albo coś jest po równo (i wtedy mamy liczby parzyste), albo nierówno i wtedy wychodzi liczba nieparzysta.

Zastanowiłem się, co odpowiedzieć. Czy zaprezentować się jako platonik, czy arystotelik? Być bardziej Leibnizem czy Kartezjuszem? Postanowiłem zachować się, jak blondynka z dowcipu: „skąd mam wiedzieć, co myślę, póki nie usłyszę, co mówię?”.

Zacząłem zatem opowiadać o liczbach, od Pitagorasa. Pitagorejczycy widzieli w liczbie 1 pierwotną jedność, z której wszystko inne zostało stworzone. 2 było symbolem kobiecości, 3 – męskości. Liczba 4 oznaczała harmonię, ponieważ 2 jest parzyste i 4 = 2 2, a zatem 4 jest „parzyście parzyste”. Ta liczba symbolizowała też cztery żywioły: ziemię, powietrze, ogień i wodę, z których, jak sądzono, składało się wszystko inne we Wszechświecie. Liczba 5, jako suma męskiej 2 i żeńskiej 3, przedstawiała małżeństwo. Liczba 6 była symbolem zdrowia i była też liczbą „doskonałą”, bo suma jej dzielników: 1, 2 i 3 wynosi 6.

Pitagorejczyków pociągała również liczba 10, bo jako 1 + 2 + 3 + 4 była ona ogarniającą wszystko matką, symbolem zupełności złożonej z pierwotnej jedności, kobiecości, męskości i czterech żywiołów. Wreszcie liczba 15, będąca sumą 5 (małżeństwo) + 10 (wszechogarniająca matka) była przepowiednią spokojnego, szczęśliwego związku.

Już Arystoteles pisał, że wierzenia te były mieszaniną nauki, religii i naginania rzeczywistości do swoich wydumanych teorii. Tym bardziej dziwi nas, że to przecież pitagorejczykom zawdzięczamy pogląd, który, rozwinięty potem przez setki myślicieli chrześcijańskich, przez tysiące lat przyczyniał się do rozkwitu Europy: powołaniem człowieka jest poznawanie świata i boskiego w nim ładu.

* * *

Można powiedzieć, że na zdrowy rozsądek Marta miała rację. Albo czegoś jest po równo, albo nie.

Sprawa nie jest bez znaczenia, jeżeli wdamy się w filozofię, może niezbyt praktyczną, ale ciekawą. Wszyscy wiemy, że „w przyrodzie” nie ma idealnych linii prostych, idealnych kół i kwadratów. Że te figury, które bada geometria, to jakieś doskonałe twory, odarte z fizyczności, idealnie proste lub idealnie okrągłe. Powstają w naszym, ludzkim umyśle i tam mieszkają…

Skoro zgodzimy się, że tak właśnie jest z figurami geometrycznymi, to musimy przyznać, że gdyby nie było nas, ludzi, gdyby Ziemia była pusta jak inne planety, …, to nie istniałyby linie proste, kwadraty i koła. Po prostu by ich nie było.

Pójdźmy dalej. Gdyby ludzkość nie istniała, to z tego samego powodu nie byłoby… liczb. Owszem, istniałyby zbiorowości kamieni, planet i gwiazd, ale… nikt by nie powiedział, nie pomyślał, ani nie stworzył w swoim umyśle p o j ę c i a liczb 3, 6, 2013, milion, miliard, pi, pierwiastek z dwóch. Nie byłoby komu myśleć o parzystości i nieparzystości… Szkoda.

 

W drodze za króliczkiem

Nauczyciele są grupą zawodową, która najbardziej przyczynia się do wzrostu czy spadku PKB. Tak – tyle, że nie natychmiast. Efekty pracy nauczycieli widać po wielu latach, a więc są oni niepotrzebni politykom, których nie obchodzi przecież dobro kraju, oni muszą przejść tylko przez najbliższe wybory. Tak to jest i nie ma się co obrażać. Żeglarz nie dyskutuje ze skałami, tylko je omija.

Pomówmy zatem o nauczycielach. Wbrew narzucającej się etymologii słowo „profesor” nie oznacza kogoś, kto robi to, co robi, profesjonalnie, pochodzi natomiast od łacińskiego profiteor = wypowiadający swoje poglądy publicznie. Zwyczaj nazywania każdego nauczyciela profesorem jest bardzo stary. Ma to swoje ujemne strony. W USA profesor to ktoś, który może być doktorem, ale nie musi. Według anegdotki, opowiadanej mi w czasach studenckich, wieśniacy we wsi, do której przyjeżdżał często w latach 30. XX wieku Karol Borsuk (1905-1982), zwracali się do niego „Panie Profesorze”, ale gdy chcieli go specjalnie uhonorować, to „Panie Magistrze”. Magister to „mistrz, nauczyciel”, a doktor to „uczony”. Doceo znaczy po łacinie „nauczam”, a w słowie studeo jest ukryte „badam coś dogłębnie”. Dziwią się temu współcześni studenci, gdy wymagam od nich samodzielnego przestudiowania pewnych zagadnień, nieporuszanych na wykładzie. Ku rozpaczy bowiem starszego pokolenia, studia na zbyt wielu uczelniach coraz bardziej przypominają szkółkę parafialną.

Do ważnych przywilejów średniowiecznego studium generale było nadawanie absolwentom prawa nauczania w dowolnej szkole (ius ubique docendi). Przetrwało to do dzisiaj: w zależności od renomy danej szkoły wyższej może ona nadawać stopień licencjata, magistra, doktora i występować do prezydenta o nadanie tytułu profesorskiego. Inną bardzo starą tradycją uniwersytecką jest ich autonomia. Członkom pierwszych universitas przysługiwał tytuł kleryka, co zapewniało im ochronę prawną, tak jak duchowieństwu. Szybko okazało się, że posiadanie w swoich murach studium generale jest korzystne dla miasta. Obecność studentów i nauczycieli wpływała bardzo dobrze na kondycję ekonomiczną miasta – podnosiła prestiż, ale, co ważniejsze, przynosiła pieniądze.

Odnotujmy tylko, że koncepcja szkoły w naszych czasach (przede wszystkim szkoły średniej) jest rodem z Oświecenia. Szkoła miała dać bowiem panoramiczny przegląd całej wiedzy ludzkiej. Poszatkowano zatem tę wiedzę na oddzielne przedmioty i tak ją właśnie wtłaczamy uczniom do głowy. Już dawno doszliśmy do granic możliwości kondensacji przekazywanej wiedzy.

Słuchaczy mojego wykładu z dydaktyki matematyki na Uniwersytecie Jagiellońskim zapytałem:

Co jest celem nauczania matematyki?

Po pewnej chwili zdziwienia odpowiedzieli dość pewnie:

No, nauczyć matematyki!

Otóż nie. Nie tylko. Warto, by nauczyciele wiedzieli, że nauczanie matematyki to coś więcej niż wzory, przekształcenia, obliczenia i rysunki. Nikt nie zaprzeczy, że uczymy się muzyki nie tylko dla konkretnej praktycznej umiejętności. „Muzyka łagodzi obyczaje” (Jerzy Waldorff), uszlachetnia, daje nastrój, daje przeżycia emocjonalne. Jest czymś więcej niż ciągiem dźwięków. Ale jest jeszcze jeden aspekt. Skaldowie w piosence do słów Agnieszki Osieckiej śpiewali, że „nie chodzi o to, by złowić króliczka, ale by gonić go”. Dążenie do celu jest samo w sobie dobrym celem. Ta maksyma, którą w czasach współczesnych można przypisać Nietzschemu, została przywłaszczona przez nazistowski ruch młodzieżowy (‘cel jest niczym, ruch jest wszystkim’) i należy zdawać sobie z tego sprawę, ile razy przywołujemy ją w tej czy innej formie. Nauki pedagogiczne podkreślały zawsze walory wychowawcze samego procesu nauczania i kształcenia. A zatem nauczamy matematyki też trochę po to, by... nauczać matematyki. Cel sam w sobie.

* * *

Ostatnią osobą spaloną w Europie na stosie za herezję był w 1826 r. pewien nauczyciel hiszpański. W Polsce lat 1956-1989 nie było tak źle, ale nauczyciel był jeszcze jednym ogniwem indoktrynacji politycznej. To mówiono i pisano otwarcie. Można jednak powiedzieć, że nauczyciel… indoktrynował zawsze. Swoją postawą przekazywał sygnał uczniom. Indoktrynację od wychowania oddziela cienka linia. Tak jest i teraz. Zachowanie neutralności politycznej nauczyciela jest bardzo trudne, a światopoglądowej – niemożliwe i wręcz szkodliwe. Nie powinniśmy wobec uczniów wstydzić się swoich przekonań, jeżeli tylko nie wstydzimy się przed sobą. Musimy jedynie pamiętać, że uczniowie ci albo są jeszcze dziećmi, albo stali się dorośli tylko w sensie daty urodzenia.

* * *

Nauczyciel – rzemieślnik czy artysta? Rzemieślnik to ktoś, kto solidnie wykonuje powtarzalne produkty. Istnieje dość ostra granica między rzemiosłem artystycznym a artystą. Artysta w sporcie zaskoczy nas niespodziewanym zagraniem. Artysta dąży stale do czegoś nowego, nowych metod nauczania itp. A zatem, paradoksalnie: w szkole nie może być za dużo artystów. Szkoła musi być lekko konserwatywna, nie może iść za chwilową modą.

* * *

Mistrz czy jeszcze czeladnik? Nasuwająca się odpowiedź „mistrz” nie jest oczywista. Widać to zwłaszcza w nauczaniu uniwersyteckim, gdzie panuje rozdział na prowadzących wykład i prowadzących ćwiczenia. Do ćwiczeń lepsi są młodzi. Właśnie czeladnicy. Są po prostu bliżej ucznia, studenta.

* * *

Instruktor czy mentor? W ostatnich latach nauczyciel staje się coraz bardziej instruktorem. Od pana uczącego nas jazdy nikt nie oczekuje więcej niż instrukcji, jak poruszać manetkami, zwracać uwagi na znaki drogowe – ma nas nauczyć techniki jazdy. Ma przygotować do egzaminu. Tyle.

Przez mentora rozumiem tu zaś nauczyciela takiego, jak w systemie daltońskim. Otóż w latach 1904-1920 Helene Parkhurst wprowadziła do wielu szkół w Dalton (w stanie Massachusetts, w USA) system, w którym uczniowie mieli pełną swobodę w wyborze zajęć szkolnych i czasu pracy, byleby tylko wykonali postawione zadania. Nauczyciel został zredukowany do roli konsultanta – podobnej do tej, jaką pełni dziś doradca, z którym rozmawiam przez telefon, gdy mam trudności w przeprowadzeniu operacji bankowej za pomocą Internetu lub właśnie telefonu. Inicjatywa należy do mnie, a „doradca” podpowiada, gdy mam trudności.

System Helene Parkhurst przeszedł do historii dydaktyki pod nazwą „planu daltońskiego”. W latach 1920-1940 zdobył sobie pewną popularność na świecie. W Polsce był eksperymentalnie stosowany w kilku szkołach, m.in. w słynnym Liceum Krzemienieckim. Teoretyczne jego podstawy określa się mianem pajdocentryzmu.

* * *

Nauczyciel jak powietrze. Zawód nauczycielski należy do kurczącej się listy zawodów serio. Coraz więcej profesji, nawet tych bardzo dobrze opłacanych, polega na zaspokajaniu wywołanych właśnie w tym celu potrzeb. Ktoś nam (?) narzuca potrzebę picia coca-coli, piwa, żucia gumy (w tym tej dla oczu: telewizji), kupowania coraz droższych mydeł, samochodów, chipsów (tych z kartofli i tych elektronicznych) a także cudownych środków na pozbycie się otyłości wywołanej tymi chipsami (tymi z kartofli i tymi elektronicznymi). Coraz bardziej rządzi nami sztuczność, nawet jeśli jest to sztuczność taka, jak w poglądzie filozoficznym, że jako ludzkość musimy brnąć bez końca w ową sztuczność. Bez coca-coli da się żyć – bez nauczycieli już nie.

Ta olbrzymia zaleta zawodu nauczycielskiego jest jednocześnie jego wadą: zbyt się wszyscy przyzwyczaili, że nauczyciele są jak powietrze: na co dzień nie widzimy, że – w pewnym przenośnym sensie słowa – zawdzięczamy im swoje istnienie.

Doradca czy opiekun? Ostatnio dość często szukamy pomocy przez telefon. Nie działa nasz komputer? Spróbujmy zadzwonić do specjalisty. Chcemy wykonać operację bankową? Doradca poprowadzi nas za rękę… i odłoży słuchawkę, zapomniawszy o tym.

* * *

Organizator czy przekaźnik? Bardzo dawno temu mówiło się o roli nauczyciela jako przekaźnika wiedzy, umiejętności, nawyków. W ramach tej „teorii” powstać mógł dowcip: „Co to jest wykład? Jest to taka forma działalności dydaktycznej, gdzie notatki profesora przechodzą do notatek studentów z pominięciem świadomości obu stron”. Dziś mówi się, że nauczyciel ma stworzyć warunki do tego, by uczeń sam się uczył. Racja. Ale zakłada to jednak pewne aprioryczne zainteresowanie uczniów tematem. Z tym jest zaś najgorzej: „co mnie obchodzi jakiś sinus?” woła uczeń, żując gumę i wysyłający pod ławką sms-y.

* * *

Sprzedający wiedzę czy rozdający? Szczytne hasło, że wiedza nie jest towarem, tylko dobrem ogólnym, jest piękne… i niebezpieczne. Jeśli coś rozdaję za darmo, sam mam tendencję do myślenia: „skoro to za darmo, to nie muszę się aż tak bardzo starać”. Jeśli natomiast coś sprzedaję, muszę dać gwarancję jakości.

 

Stwarzać nowe życie

Pionierem dydaktyki psychologicznej był Jan Władysław Dawid (1859-1914). Jak wielu intelektualistów i działaczy początków XX wieku rozumiał on, że jest oto czas na przygotowanie młodzieży do pracy dla przyszłej Polski – tej, o której odrodzeniu się nikt nie miał już wtedy wątpliwości. W swojej rozprawie „O duszy nauczycielstwa” (1912), mającej charakter manifestu, pisał w charakterystycznym dla tamtych czasów stylu:

Kierowniczym czynnikiem wychowania jest to, czym jest nauczyciel, a raczej za co się ma i czym jeszcze chciałby być. Dlatego w żadnym zawodzie człowiek nie ma tak wielkiego znaczenia, jak w zawodzie nauczycielskim. Architekt może być złym człowiekiem i zbudować dom ładny i wygodny; inżynier, który przebił tunele, przeprowadził wielkie drogi, pobudował mosty, mógł być człowiekiem lichym. Już mniej możliwe to jest u lekarza; zapewne nie chciałby nikt leczyć się u takiego, o którym wiedziałby na pewno, że jest złym człowiekiem. A już nauczyciel – zły człowiek jest sprzecznością w samym określeniu, niemożliwością. Nauczyciel taki może tego lub innego czasem nauczyć rzeczy oderwanych, przypadkowych, ale pozostanie uczniowi obcym, w życiu jego żadnego wpływu nie odegra”. Nauczyciel to człowiek, który musi być ożywiony miłością dusz ludzkich, który odczuwa zawsze potrzebę własnej doskonałości, który musi zawsze stwarzać w sobie nowe życie: życie duchowe. Zadaniem nauczycielstwa jest realizowanie nowego, moralnego, duchowego porządku w świecie, jest czyn-obowiązek. Wychowanie nie może być szkołą łatwości, zabawy, gry, ale szkołą wysiłku, pokonywania trudności, wyrzeczenia się, przymusu, idącego od wewnątrz człowieka.

 

To było zanadto cukierkowe nawet dla ówczesnych nauczycieli.

 

* * *

Społeczeństwa chętnie mówią o trudzie zawodu, poświęceniu, pasji, szermują frazesami o znaczeniu wychowywania młodzieży. Światli mężowie i światłe białogłowy apelują, by poszanowanie pracy nauczyciela nie ograniczało się do słów. Groch o ścianę. „Co przyjdzie mojemu dziecku z tego, że będzie znało objętość stożka ściętego, albo nauczy się o dawno wymarłych gadach, bądź o królu Burburyku?”

 

Na trudną sytuację nauczyciela narzekał nawet święty Augustyn w swoich słynnych „Wyznaniach” (tłum. ks. Jan Czuj. PAX, 1955; istnieje też nowszy przekład, autorstwa Zygmunta Kubiaka, wydany przez PAX w roku 1987):

W swoim domu zebrałem gromadkę uczniów i w ten sposób najpierw im, a potem dzięki nim i innym dałem się poznać. Ale oto okazało się, że w Rzymie panują pewne obyczaje, z którymi nie zetknąłem się w Afryce. Oświadczono mi co prawda, że nie spotyka się tutaj takich wybryków, jakich dopuszcza się tam zdeprawowana młodzież, ale „zdarza się – powiedzieli – że grupa uczniów umawia się, że nie uiści zapłaty nauczycielowi i przenosi się do innego nauczyciela. Z powodu przywiązania do pieniędzy zawodzą zaufanie i uczciwość mają za nic”. Ich więc także znienawidziło moje serce.

* * *

Proszę na koniec przeczytać poniższy tekst.

Dlaczego narodowi naszemu brak wykształcenia i jak moglibyśmy się stać narodem w pełni wykształconym?

Mamy obowiązkowe nauczanie, wspaniałe szkoły, znaczny zastęp nauczycieli i olbrzymi budżet na oświatę. A tymczasem większość podróżnych w wagonie kolejowym czyta pisma brukowe. Ogłoszenia, tanie gazety brukowe i czasopisma oraz filmy są najlepszym wskaźnikiem tego, co w naszym kraju pociąga masy. Jakie pojęcie będą miały przyszłe pokolenia o naszej cywilizacji na podstawie tych objawów naszego smaku i inteligencji? Porównajmy tylko z naszymi kinami te dramaty, które tysiące lat temu cały lud ateński oglądał w czasie pięknej pogody marcowej! Jakiż ułamek naszych mas siedziałby dziś przez całe przedstawienie „Trylogii” lub „Filoktestesa”?

Powodem tego nie jest jednakże bynajmniej lekceważenie szkolnictwa. W ostatnim okresie samorządy zorganizowały nauczanie elementarne. Ustawa z 02 roku zapoczątkowała nową erę w organizacji szkolnictwa średniego. W początkach tego wieku powstało na prowincji wiele nowych uniwersytetów. Począwszy od 89 roku rozwinęło się dobrze i wydatnie szkolnictwo techniczne. Są to niewątpliwie duże osiągnięcia. Jednak mimo wszystko istnieje wciąż ogromna luka – bezdenna otchłań, jak stale twierdzę – w naszym szkolnictwie. (...) Można słusznie twierdzić, że prawie cały koszt, wyłożony na nauczanie elementarne, zostaje zmarnowany z winy tego absurdalnego systemu. (...) Ilu z nich [uczniów] czyta książki warte czytania? A ilu w ogóle czyta książki? Cóż zyskali oni w zestawieniu z nakładem znacznych sum pieniężnych, wydanych na ich naukę? Głównym pożytkiem naszego obecnego systemu szkolnictwa powszechnego jest to, że umożliwia ono przejście do dalszego kształcenia się, całej zaś pozostałej mniejszości czytanie taniej prasy. Nie krytykuję tu naszych szkół powszechnych lub ich nauczycieli, ani też nie zaprzeczam konieczności elementarnego nauczania dla wszystkich. Jednakowoż dopóki nie będzie ono prowadzić do innych wyników niż dziś, będzie ono bezużyteczne (...). Przyjmujemy to spokojnie, gdyż przywykliśmy do tego; człowiek bowiem nie widzi zła, do którego jest przyzwyczajony. Lecz nasi potomkowie będą patrzeć na to tak, jak my dzisiaj patrzymy na handel niewolnikami, więzienie za długi lub na pracę dzieci, co nasi przodkowie uważali za naturalne i nieszkodliwe urządzenia społeczne. Im bardziej zbliżymy się do poglądów naszych potomków, tym prędzej skończymy z narodową hańbą. A jaki jest na to sposób?

 

Nie jest to artykuł z prasy polskiej z 2017 r. Tekst pochodzi z 1934 r., dotyczy społeczeństwa angielskiego, a autorem memoriału jest ówczesny rektor Uniwersytetu Cambridge. W dobie Brexitu (a wkrótce pewnie i Polexitu) przypomnijmy to sobie. Ale nie dajmy się zwariować. Nie my jedni i nie my pierwsi uważamy, że to w naszym domu się źle dzieje.

Michał Szurek

 

 

Przeczytaj także
Magazyn