Gawęda wakacyjna

Gawęda wakacyjna
Choć jarzębiny zaczynają już się czerwienić, wakacje trwają w najlepsze. I dlatego temat artykułu jest wakacyjny, mało matematyczny, gawędziarski. Może ktoś przeczyta?Narzeka każde pokolenie, czy naprawde od kilku tysięcy lat jest z pokolenia na pokolenie coraz gorzej? No, tak, jasne, na pewno tak. Daleko nam do „złotego wieku”...
Aurea prima sata est aetas, quae vindice nullo, Sponte sua, sine lege fidem rectumque colebat.
Złoty pierwszy wiek nastał. Nie z bojaźni kary, Z własnej chęci strzeżono i cnoty, i wiary,

„Publius Ovidius Naso” („Owidiusz”) tłum. Bruno Kiciński

 

Parafrazując znane powiedzenie z czasów PRL („Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?”), zastanówmy się, czy rzeczywiście „skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze?” Czy może jednak nie jest, a my nic tylko psujemy i psujemy oświatę. Oczywiście moim poletkiem jest matematyka.

Mity polskie

Najpierw rozprawię się z kilkoma mitami.

Mit 1. „Poziom szkół był kiedyś nieporównanie wyższy, a nauczyciele o niebo lepsi.”

Bzdura pomieszana z półprawdą. Po pierwsze, poziomu nauczania w liceach w latach międzywojennych nie można w ogóle porównywać z obecnym – to tak, jakby porównywać sport przedwojenny z obecnym (Halina Konopacka zdobyła mistrzostwo olimpijskie w rzucie dyskiem wynikiem 39 m 62 cm – dziś rzuca się niemal dwa razu dalej!). W Polsce tzw. ludowej do 1970 r. programy szkolne były – w porównaniu z tym, co się działo potem –siermiężne i ubogie. Owszem, dzięki temu (i dzięki pewnej elitarności średniego wykształcenia) na lekcjach „tłukło się” aż do znudzenia te same wzory, podobne zadania i niektórzy osiągali w tym nawet biegłość. Inni jednak ziewali na lekcjach (z zasadniczych powodów nie mogli grać w żadne gry na telefonie komórkowym). Zarówno oficjalne badania dydaktyczne (zakrojone na szeroką skalę), jak i moje własne obserwacje potwierdzają tezę o miernym poziome ówczesnych maturzystów, moich rówieśników. Sprawność nauczania była poniżej 30 procent! Jeden z moich dobrych kolegów (na lekcjach był całkiem dobry z matematyki) nie dostał się na Politechnikę i po roku próbował jeszcze raz. Pomagałem mu. Pamiętam doskonale, że dałem mu równanie sin x + cos x = 2. Nie rozwiązał przez miesiąc! A wtedy przez całą dziesiątą (przedmaturalną klasę) przerabiało się trygonometrię. Co się działo po 1970 r., to temat na osobną opowieść. Starsi Czytelnicy na pewno pamiętają.

Nauczyciele. Jak teraz, tak i „wtedy” do zawodu nauczycielskiego garnęli się zarówno ludzie światli, inteligentni, rozsądni, niewyobrażający sobie innego sposobu na życie – jak i ci, dla których był to wybór negatywny. Swoich nauczycieli ze szkoły podstawowej oceniam dzisiaj dość kiepsko, pochodzili albo z partyjnej nomenklatury, albo z awansu społecznego. Lepiej było w liceum, choć nawet mój bardzo lubiany nauczyciel matematyki, Wacław Chyra, miał niewielkie horyzonty; na pewno odszedłby z zawodu, gdyby dożył do wielkiej reformy późnych lat sześćdziesiątych. Matematykę szkolną wykładał z dużą charyzmą. Ale już jego koleżanka, ucząca zawsze w sąsiedniej klasie, była antypatyczna, bez cienia zaangażowania. Dostałem zresztą od niej (gdy przyszła na zastępstwo) jedyną ocenę niedostateczną z matematyki w całym życiu, a i to nie za sprawy merytoryczne, tylko za swoją arogancką odpowiedź, że nie będę robić głupich zadań.

Oceniam, że procent nauczycieli, którzy powinni być natychmiast wyrzuceni dyscyplinarnie z pracy, nie zmienił się tak bardzo przez ostatnie sto lat i równie niezmienny jest odsetek nauczycieli wybitnych, z których my wszyscy powinniśmy być dumni.

Mit 2. „Szkoła uczy algorytmów, wiadomości do wkucia, nieprzydatnych w życiu”.

Zacznijmy od tej ostatniej sprawy. Komu z dorosłych Czytelników przydała się w życiu informacja o dacie koronacji Bolesława Chrobrego, o zachowaniu momentu pędu w ruchu obrotowym, o tym, jak oddycha mitochondria, jaki jest wzór chemiczny benzenu, czy Amazonka wpada do Wołgi (czy może odwrotnie), o rozmowie mistrza Polikarpa ze śmiercią, jak daleko od Ziemi jest Mars, czy Sobieski pod Wiedniem wygrał, przegrał czy zremisował, czy Mickiewicza napisał pan Tadeusz, czy odwrotnie, za co dostała jakąś tam nagrodę Wisława Szymborska, i ile się równa sin2x + cos2x? Owszem, niektóre wiadomości niektórym osobom były niezbędne, ale na pewno łącznie poniżej jednego procenta. A zatem 99 procent tego, czego uczymy się w szkole, nie przydaje nam się do niczego, jest zbędne. Zaprawdę, jak idiotyczne są te programy szkolne!!! Usunąć, usunąć, usunąć. Wystarczy… język angielski i obsługa Windows.

Nie żartuję (tylko koloryzuję). Studenci wydziału prawa pewnego dobrego uniwersytetu wystosowali protest, że muszą uczyć się prawa rzymskiego („nam potrzebne jest polskie!”). Musimy, musimy uczyć szeroko – umiejętności, które może się przydadzą, a może nie. Inaczej już w dzieciństwie wiedzielibyśmy, co się nam w życiu przyda, a co nie. Jak szewcu w XIX wieku, nie szukając daleko przykładów, bo takim był mój dziadek. Podobno zresztą buty mojego dziadka miały renomę w całych Gorlicach (skąd pochodzę).

Teraz o algorytmach i myśleniu. Wielomilionowy chór rodziców i pedagogów woła: „szkoła ma uczyć myślenia”. To łatwy i niebezpieczny slogan. Samo myślenie musi mieć podkład, pożywkę, fakty do skojarzenia. Wbrew powszechnym opiniom, w nauczaniu chodzi również o to, żeby uczniowie opanowali pewien automatyzm najprostszych czynności. Dobrze opisał to Stanisław Lem w jednym z opowiadań o pilocie Pirxie: w sytuacji krytycznej Pirx wykonuje prawidłowo wszystkie czynności tylko dlatego, że ćwiczył to setki, jeśli nie tysiące razy – obrót korbą, docisk, kontrola, obrót, docisk, kontrola. A inny przykład może już Państwa zaszokować: dobrym kierowcą nie jest ten, kto myśli na skrzyżowaniu! Szokuje? Mamy jeździć bezmyślnie? Nie, nic z tych rzeczy. Dobry kierowca przejeżdża przez typowe skrzyżowanie „automatycznie”, bo wie, bez myślenia, jak się ma zachować, ma to już zalgorytmizowane. I tu dochodzimy do sedna sprawy: dobry kierowca wie, kiedy ma „włączyć myślenie” i dopiero wtedy je włącza: ryzyko oblodzenia, podejrzanie wyglądający motocyklista, niespodziewane hamowanie jadącego sąsiednim pasem i tak dalej. Jeśli szkoła oprócz wyrabiania automatyzmów uczy takiego właśnie myślenia… to bardzo dobrze!

Mit 3. „Żeby się porządnie czegoś nauczyć, korepetycje są konieczne”.

Może i tak, chociaż „przegiął pałę” pewien uczeń w klasie mojej córki, który na uwagę, żeby się jednak pouczył angielskiego, bo teraz to na pewno się mu w życiu przyda, odpowiedział: „Jak będę chciał się nauczyć, to pójdę na kurs”.

A co do korepetycji – mi w szkole nawet nie przyszło do głowy, żeby chodzić na korepetycje. Ale inni chodzili. Mój ojciec w młodości nie miał środków do życia (w latach trzydziestych) i skończył studia, utrzymując się wyłącznie z korepetycji. Opowiadał, że dnia mu nie starczało, tak wielki był popyt. Płatne korepetycje, zły czy dobry to zwyczaj, ale prastary.

Z czym jest lepiej?

Są jeszcze i inne mity do zwalczenia. Co jednak w edukacji jest dobrze, lepiej niż było?

Wiele dobrego (i znacznie mniej złego) zrobiła wprowadzona na ogólnej fali wolnorynkowej konkurencja wydawnictw w zakresie podręczników, którą chce zwalczyć ministerstwo oświaty, dążąc świadomie (sam nie wierzę w to, co piszę) do obniżenia poziomu nauczania. Oj, pozwą mnie do sądu. Szlachetny pomysł odchudzenia i obniżenia kosztów zmienia się w „chcieliśmy dobrze, a wyszło, jak zwykle”.

Po pierwsze, złe podręczniki były i są dość szybko eliminowane przez rynek i… Komisję Oceny Podręczników przy Polskiej Akademii Umiejętności.

Po drugie, wbrew temu, co zawsze sugerowało ministerstwo, wydawca jest zainteresowany tym, żeby podręcznik był dobry. Wydawnictwa zatem prześcigają się w pomysłach, jak… zrobić je lepiej. Oczywiście, nadmiar też jest niepożądany, ale po kilkunastu latach sytuacja się ustabilizowała – na placu boju zostało kilka wydawnictw. W podręcznikach jest coraz więcej odniesień do codzienności, do realnego życia. Muszę tu z pewną dozą złośliwości zauważyć, że „wraca nowe” – odsądzone od czci i wiary przez Prawdziwych Dydaktyków zadania tekstowe znów wracają do łask.

Jak może Czytelnik zauważył, zwlekam z odpowiedzią na pytanie, na czym polega to, że młodzież nie jest gorsza niż była (bo odrzucamy pogląd, że od 5 tysięcy lat jest coraz gorzej). Zwlekam, bo…chyba każdemu starszemu trudno to sformułować. No, to… znowu ucieczka w historię.

Zauważmy, że w każdym języku indoeuropejskim „szkoła” brzmi podobnie. Po (staro)grecku scholê znaczy „spokój, wolny czas przeznaczony na naukę”. Z takim znaczeniem słowa „szkoła” spotykamy się nawet dzisiaj: „zielona szkoła” nie oznacza pomalowanego na trawiasto budynku, tylko miejsce, gdzie wśród zieleni poświęcamy czas nie tylko na odpoczynek, ale i na naukę oraz kształcące rozmowy. Popularne w środowisku matematycznym Szkoły Matematyki Poglądowej nawiązują do tego samego znaczenia tego słowa.

Przed szkołą chodzimy do przedszkola (które po niemiecku nazywa się bardziej poetycznie Kindergarten, czyli ogród dziecięcy), a potem do szkoły podstawowej, zwanej przed wojną szkołą powszechną. W brytyjskiej angielszczyźnie to grammar school, a więc jakby szkoła od gramatyki. Dalej, termin gymnásion oznaczał w Atenach budynek z placem do ćwiczeń fizycznych i dysput – a zatem i w dzisiejszym gimnazjum powinno być dużo gimnastyki ciała i umysłu.

Platon
Platon

Ponad dziewięćset lat (od roku 387 p.n.e. do 529 n.e) istniała stworzona przez Platona w gaju poświęconym herosowi Akademosowi... no, właśnie – Akademia Platońska. Nie była ona z początku żadną formalną instytucją, po prostu stanowiła jeszcze jedno miejsce przeznaczone do dysput. Została zamknięta edyktem cesarza Justyniana w 529 roku n.e. W tym samym roku święty Benedykt założył klasztor na Monte Cassino i ta data lepiej symbolizuje koniec Starożytności i początek Średniowiecza niż tradycyjne 476 – upadek Cesarstwa Rzymskiego.

Szkoły greckie przetrwały na wschodzie aż do upadku Bizancjum (1453). W epoce Renesansu próbowano w Europie Zachodniej reaktywować Akademię Platońską. Otwarcie nawiązywała do tego Akademia Florencka (15491521) i wiele innych, późniejszych instytucji naukowych. Obecnie w Europie Akademie Nauk istnieją w prawie każdym kraju i nie są nastawione na działalność dydaktyczną. Rozlegają się głosy, by je zlikwidować.

Jednym z uczniów (od 366 r.), a potem wykładowców, Akademii Platońskiej był Arystoteles. Po opuszczeniu Aten był między innymi nauczycielem Aleksandra Macedońskiego. Arystotelesowi przypisuje się powiedzenie „Nie ma królewskich dróg w geometrii”. Tak miał ponoć odpowiedzieć swojemu uczniowi, gdy ten narzekał na trudności w nauce.

Gdy Aleksander wstąpił na tron i rozpoczął przygotowania do wyprawy na Wschód, Arystoteles wrócił do Aten i w 335 roku p.n.e. (12 lat po śmierci Platona) założył własną szkołę. Mieściła się ona w Atenach, w ogrodzie zwanym Lykeion, w gaju Apollina Wilkobójcy (Lýkeios), położonym między górą Lykabettos a rzeką Ilissos. Miejsce to nazywano też Peripatos. Dało się tam prowadzić dysputy, przechadzając się w cieniu drzew. Uczniów Liceum nazwano perypatetykami. Zauważmy, że drzewa i liceum mają do dziś coś wspólnego: pokoleniom „byłych uczniów” na wspomnienie matury ożywa we wspomnieniach widok kwitnących „wtedy” kasztanów. Oj, jak kwitły w tym roku!!! Pamiętacie? Liceum kwitło przez około dwieście lat. W najlepszym okresie uczyło się w nim dwa tysiące uczniów. Było uczelnią nie tyle konkurencyjną do Akademii, co zdecydowanie od niej różną. Zaczęło podupadać w I wieku p.n.e. i dotrwało tylko do roku 84 n.e.

Wraz z upadkiem miast w wiekach IV-IX i kurczeniem się znajomości greki – języka naukowego Starożytności – nauka znalazła azyl w klasztorach, bujnie rozwijających się w Europie Zachodniej. Biskupi musieli dbać o kształcenie kleru. W końcu VIII wieku Karol Wielki, panujący w latach 768-814, nakazał, by we wszystkich katedrach i w klasztorach tworzyć szkoły. Sam zresztą nauczył się czytać i pisać w dojrzałym wieku. Może dlatego zrozumiał, że „oświata to oś świata”. W XXI wieku przekonujemy się o tym boleśnie.

Szkoły przy kościołach i klasztorach powstawały w Polsce od początków chrześcijaństwa w naszym kraju. O historii średniowiecznego szkolnictwa w Polsce nie będę szerzej pisać. Nie była to pewnie historia łatwa. W 1510 r. sejm piotrkowski domagał się gruntownej reformy nauczania w Polsce. Być może w wyniku przeprowadzonej wtedy reformy zdaliśmy sobie sprawę, że „Polacy nie gęsi, lecz swój język mają”.

Odnotujmy – to ważne – że koncepcja szkoły w naszych czasach (przede wszystkim szkoły średniej) jest rodem z Oświecenia. Szkoła podstawowa miała dać uczniom umiejętność czytania oraz pisania i nie z miłości do ludu szkoły takie zakładał po raz pierwszy Fryderyk Wielki. On wiedział, że wykształcony żołnierz lepiej strzela! Natomiast liceum miało dać panoramiczny przegląd całej wiedzy ludzkiej. Poszatkowano zatem tę wiedzę na oddzielne przedmioty i tak ją właśnie wtłaczamy uczniom do głowy, nie bacząc, że to już dawno straciło sens. Dość często w dyskusjach o podstawach programowych reprezentuję na pozór dziwne stanowisko. Na pytanie, czego uczyć młodzież, odpowiadam: „a, wszystko jedno czego – byle uczyć”. To wydaje się dziwne (i nie należy zabrnąć w skrajności), ale np. dla rozwoju fizycznego młodego chłopca czy dziewczyny popieramy każdy sport (no, prawie każdy), prawie każdą aktywność. A przecież czy skakanie przez płotki, czy rzut zaostrzonym patykiem albo rzucanie (czy, co gorzej, kopanie) skórzanej (obecnie już z tworzywa sztucznego) kuli, zjeżdżanie po śniegu z nogami unieruchomionymi w desce, jest potem w życiu do czegoś potrzebne? „Nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go”.

Niedawno dostałem list od czterdziestoletniego Czytelnika z kilkoma bardzo naiwnymi teoryjkami matematycznymi – obliczenia były poprawne, natomiast wnioski kuriozalne. Twierdził np. ów Czytelnik, że „prawdopodobnie wzór na objętość kuli jest inny”. Podawał swój współczynnik, rzeczywiście zgodny do trzeciego miejsca po przecinku z 4/3 pi. Początkowo chciałem mu odpisać zimno i odpychająco: „to, co Pan pisze, nie ma sensu”. Ale po chwili namysłu zmieniłem zdanie i ton mojego listu był całkiem ciepły. Dlaczego? Może lepiej, że człowiek ten zajmuje się teoryjkami matematycznymi, zamiast oglądać mecze w telewizji. Może zrozumie, że pisał nonsensy… i napisze coś do rzeczy.

Kształcenie uniwersyteckie - nowe znaczenie

Przeskoczmy do kształcenia na poziomie uniwersyteckim, w nowym sensie tego terminu. O co chodzi? O to, że pojęcie „kształcenia na poziomie uniwersyteckim” uległo drastycznej przemianie w ciągu ostatniego 25-lecia, nie tylko w naszym kraju. Jeszcze w latach 80. ub. wieku przyjmowano na pięcioletnie studia na wąskich specjalnościach (np. oddzielnie na archeologię polską, oddzielnie na śródziemnomorską). Studia trwały na ogół pięć lat i wypuszczano po nich wąsko ukierunkowanych specjalistów – owszem, z głęboką wiedzą, bo i dostać się było trudno, i odsiew był duży. Obecnie (jako moda z USA, bo gadanie o tym, że to „międzynarodowe”, jest… tylko gadaniem) pierwszy stopień studiów (licencjat) ma jak gdyby tylko potwierdzić możliwości intelektualne młodego człowieka. Prawdziwe szkolenie – to potem, w firmie. Trudno odmówić racjonalności temu stanowisku. Świat się zmienia w oszałamiającym tempie, a reformowanie programów uniwersyteckich w takim tempie jest nierealne.

I tutaj wychodzi z młodych ludzi to, czego nie było w poprzednich pokoleniach. Imponuje mi ich elastyczność, otwartość na nowości i gotowość do zapominania tego, co już nieprzydatne. Bardziej podoba mi się, niż nie podoba, ich pragmatyczność, np. traktują mój przedmiot (algebrę i podstawy matematyki) jako poprzeczkę do przeskoczenia – cóż w tym złego, że chcą to zrobić jak najmniejszym wysiłkiem? Za każdy wynik dostaną tyle samo europejskich punktów transferowych, uczą się więc tyle, żeby w razie czego móc się na nowo douczyć. Różnicę można pojąć na przykładzie dwóch stylów budowania, powiedzmy, mostu. Teoretycznie powinniśmy najpierw zgromadzić wszystkie potrzebne materiały, poukładane w stosiki obok i potem przystąpić do konstrukcji. Można jednak wyrysować schemat działania, zaprojektować, kto i kiedy co przywozi – nawet gorący beton da się teraz zamówić na godzinę, powiedzmy, 11:15. Tak mniej więcej uczą się młodzi obecnie. Cierpi na tym może solidność, ale zmniejsza się ryzyko, że gdy już dobrze nauczymy się np. wyklepywać tylne mosty w Polonezie, wówczas samochód ten zejdzie z produkcji, po czym okazuje się, że 25 lat mamy „w plecy”. To przykład autentyczny. Znałem mechanika, który od roku 1978 do 2002 (w tych latach produkowano Polonezy) nic innego nie robił i potem mógł już tylko hodować gołębie.

I tu wraca mój (dość skrajny) pogląd – przedstawiam go wszędzie, gdzie mogę. Czego uczyć młodzież? Wszystko jedno! Byle nauczyć ich, jak pracować. Oczywiście są też tematy bezdyskusyjne i proszę mi nie zarzucać, że uważam, iż czytanie i pisanie to przeżytek. Wszystko to wiąże się z powszechnością kształcenia i miejscem, w którym występuje pewnego rodzaju wąskie gardło.

Przed drugą wojną światową ukończyć szkołę średnią (nie mówiąc o studiach) było trudno, za to automatycznie wchodziło się do pewnej elity. Potem to się obniżało i obniżało. Jeszcze w 1975 r., kiedy robiłem doktorat, to „było coś”, teraz produkuje się doktorów (nie lekarzy, tylko absolwentów ze stopniem doktora) taśmowo, habilitacje są coraz uboższe i tak dalej. To wynik powszechności kształcenia. Ale gdzieś musi być bariera, owo wąskie gardło, jak w dawniejszych biegach przełajowych, gdzie ostatnie kilkaset metrów było wyznaczone taśmą, stopniowo zwężającą dostępną trasę biegu – na metę wpadał jeden zawodnik i ten był pierwszy. No więc to wąskie gardło, bariera, cezura, przesunęła się teraz w ogóle poza uczelnie: wykształcenie nie daje automatycznie żadnych przywilejów.

Żeby nie było tak, że młodzież mi się za bardzo podoba, rozwieję na koniec jeszcze jeden mit, którym zadręczają się ludzie, mający obecnie ok. 60 lat (i więcej). Zgodnie z nim „oni” (młodzież) mają wszystko w komputerze, wszystko mogą wygooglać, wszystko mają na tacy, a my, kiedyś…

Jeśli ktoś pamięta „Czterdziestolatka”, to Stefan Karwowski (postać grana przez Andrzeja Kopiczyńskiego) miał te same problemy: „my, w latach czterdziestych, nie mieliśmy tabel, wykresów, gotowców…”. To było, jest i będzie. Ale najważniejsze – nie wiem, czy mi Czytelnicy uwierzą: „Oni” (młodzież) nie są wcale lepsi w posługiwaniu się komputerem, niż my! Owszem, lepiej stukają w klawiaturę, błyskawicznie strzelają do potworów, piszą jednocześnie kilka sms-ów, wysyłają lajki, i tak dalej. Natomiast (i to był szok!), żeby coś inteligentnie wyszukać w sieci, są tak samo bezbronni, jak wtedy, gdy stali przez półką z grubymi tomami encyklopedii. Dopóki my ich nie nauczymy, jak inteligentnie posługiwać się wyszukiwarką!!! Doświadczyłem tego wielokrotnie. Są oczywiście chłopcy i dziewczęta bardziej i mniej rozgarnięci. Ale tak było zawsze. Nie mam kompleksów wobec młodzieży, gdy chodzi o korzystanie z możliwości komputera – a może tylko takie, jak w sporcie: ja już nie przebiegnę 100 m nawet w 20 sekund – dla nich zaś to spacerek. Dlatego nie mam też obiekcji, gdy proszę swoich studentów o pomoc z obsługą komputera. Zdejmij mi ten ciężki tom z półki, a co w nim jest, to właśnie będę cię tego uczyć.

Zadanie i ciekawostka

A teraz zadanie dla Czytelnika. Oto stara maksyma grecka, w interesującym, choć zawiłym tłumaczeniu Tadeusza Kotarbińskiego: Ha dej hemas mathomas pojejn, tauta pojuntes mathanomen. „To, co powinniśmy czynić, uprzednio się tego nauczywszy, tego uczymy się, robiąc to właśnie”.

Ćwiczenie. O co tu chodzi? Podaj przykłady. Czy zgadzasz się, że teraz, w XXI wieku, właśnie tak jest?

I jeszcze ciekawostka. Opinia Mikołaja Reja o nauce szkolnej. Na pewno spodoba się wielu Czytelnikom.

Uczyć się masz pewnieć nie gramatyki, która tylko szczebiotać a słówek obleśnych wykręcać uczy i to z niemałem zatrudnieniem główek młodych...

Nie maszci gramatyki we włoskim, w niemieckim, albo téż i w tureckim i w tatarskim języku, a wżdy się go Polak tak właśnie nauczyć snadnie może, jakoby się tam i urodzić miał.

Nie potrzeba też studiować starożytnych poetów. Bo co mu po tém, jako Circes ludziom głowy odmieniała albo jako Ulixes pływał albo co Helenka broiła albo co Penelope czyniła, acz to potem powoli, gdy się już czego inszego poduczy, nie wadzi sobie dla krotofile czytać. Jedynie na lekturę zasługują prozaicy, historycy, mówcy i filozofowie, bo z nich można wynieść wiele doświadczenia i wskazówek nabytku cnoty.

Też i logika nie wiem, coby nam do polskiego ćwiczenia wiele pomóc mogła, która też nie uczy jedno wykrętnych słówek, jakoby z prawdy nieprawdę uczynić a prawdę z nieprawdy. Najdzie dziś drugiego, chociaż się prostaczkiem widzi, iż to tak dobrze będzie umiał wykręcić, jako wierę nauczeńszy mistrz w kolegjum.

Albo co pomoże geometrja, iż kto się nauczy świata albo cudzych gruntów rozmierzać, gdy się sam rozmierzyć poczciwie nie umie. Albo co pomoże komu umieć astronomją to jest z biegów niebieskich przyszłe a przypadłe rzeczy, a on i tych, co przed oczami ma, nie umie użyć ani rozeznać. Albo iż się nauczy z muzyki śpiewać, a drugi przed nim barzo szpetnie wrzeszczy. Albo się nauczy z arytmetyki, jako cudze tysiące rozmierzać, a swojej trochy rozmierzyć nie umie.

No cóż, koniec wakacji...