Jeźdźcy Apokalipsy - czy strachy na lachy?

Jeźdźcy Apokalipsy - czy strachy na lachy?
Doświadczenie uczy, że zbyt głośny alarmizm znieczula ludzkość na kolejne alarmy. Byłoby to może całkiem w porządku, gdyby nie obawa, że możemy nie zareagować na alarm dotyczący prawdziwej katastrofy (1).

W ciągu sześciu dekad od sukcesu książki "Milcząca wiosna", autorstwa Rachel Carson, z 1962 r., oraz pięciu, które minęły od wydania raportu Klubu Rzymskiego, z 1972 r. ("Granice wzrostu"), proroctwa o zagładzie na kolosalną skalę stały się rutynowym tematem medialnym.

Ostatnie pół wieku przyniosło nam m.in. ostrzeżenia przed: eksplozjami demograficznymi, globalnym głodem, plagami chorób, wojnami o wodę, wyczerpaniem ropy naftowej, niedoborem minerałów, spadkiem płodności, przerzedzaniem ozonu, kwaśnymi deszczami, jądrowymi zimami, pluskwami milenijnymi, epidemiami szalonych krów, zabójczymi pszczołami, epidemiami raka mózgu wywołanymi przez telefony komórkowe i wreszcie katastrofami klimatycznymi.

Jak dotąd, zasadniczo wszystkie wymienione strachy okazały się przesadzone. To prawda, napotkaliśmy na przeszkody, zagrożenia dla zdrowia publicznego, a nawet masowe tragedie. Ale wieszczone hałaśliwie Armageddony, progi, których ludzkość nie da rady przekroczyć, punkty krytyczne, których nie da się przetrwać, nie urzeczywistniają się.

Klasyczna Apokalipsa biblijna ma czterech jeźdźców (2). Powiedzmy, że uwspółcześniona ich wersja to czwórca: chemikalia (DDT, CFC - związki chlorofluorowęglowe, kwaśne deszcze, smog), choroby (ptasia grypa, świńska grypa, SARS, AIDS, Ebola, choroba szalonych krów, ostatnio koronawirus z Wuhan), nadmiar ludzi (przeludnienie, głód) i niedobór zasobów (ropa naftowa, metale).

2. "Czterech jeźdźców Apokalipsy" - obraz Wiktora Wasniecowa

Do grona naszych jeźdźców można by dołączyć też zjawiska, na które nie mamy żadnego wpływu i którym ani zapobiec, ani specjalnie chronić się przed nimi nie możemy. Jeśli np. uwolnione zostaną ogromne ilości metanu z klatratów metanowych znajdujących się na dnie oceanów, to nic na to nie poradzimy, a skutki takiej katastrofy trudno przewidzieć.

Do uderzającej w Ziemię burzy słonecznej o skali podobnej do tzw. zdarzenia Carringtona z 1859 r. można się wprawdzie jakoś przygotować, ale globalne zniszczenia w infrastrukturze telekomunikacyjnej i energetycznej, stanowiącej krwioobieg naszej cywilizacji, byłyby katastrofą globalną.

Jeszcze bardziej dewastujący dla całego świata okazałby się wybuch superwulkanu takiego jak Yellowstone. Są to jednak wszystko zjawiska, których prawdopodobieństwo zajścia jest w tej chwili niezbyt znane, a perspektywy zapobieżenia i chronienia się przed skutkami są co najmniej niejasne. A zatem - może się to wydarzy, a może nie, i może uda się nam uratować, a może nie. To równanie z prawie samymi niewiadomymi.

Las umiera? Naprawdę?

3. Okładka magazynu "Der Spiegel" z 1981 r. o kwaśnych deszczach

Substancje chemiczne, które wytwarza ludzkość i przekazuje je środowisku naturalnemu, to rzecz dość dobrze znana - od czasów środka ochrony roślin DDT, który kilkadziesiąt lat temu został zidentyfikowany jako czynnik rakotwórczy, poprzez zanieczyszczenia powietrza, kwaśne deszcze, aż po niszczące warstwę ozonową chlorowęglowodory. Każde z tych zanieczyszczeń przechodziło w mediach swoją "apokaliptyczną" karierę.

Magazyn "Life" pisał w styczniu 1970 r.:

"Naukowcy mają solidne dowody eksperymentalne i teoretyczne na poparcie przewidywań, że w ciągu dekady mieszkańcy miast będą musieli nosić maski gazowe, aby przetrwać zanieczyszczenie powietrza", które z kolei do roku 1985 "zmniejszy ilość światła słonecznego docierającego do Ziemi o połowę".

Tymczasem w kolejnych latach zmiany wprowadzane częściowo przez rozmaite regulacje, a częściowo przez przeróżne innowacje, radykalnie zmniejszały zanieczyszczenia pochodzące ze spalin samochodowych i kominów, powodując w ciągu kilku następnych dziesięcioleci znaczną poprawę jakości powietrza w wielu miastach krajów rozwiniętych.

Poziomy emisji tlenku węgla, dwutlenku siarki, tlenków azotu, ołowiu, ozonu i lotnych związków organicznych znacznie spadły i nadal spadają. Można powiedzieć, że to nie przewidywania były nietrafne, lecz reakcja ludzkości na nie - prawidłowa. Jednak nie wszystkich mrocznych scenariuszy to dotyczy.

W latach 80. XX wieku źródłem kolejnej fali apokaliptycznych prognoz stały się kwaśne deszcze. W tym przypadku z powodu działalności człowieka cierpieć miały głównie lasy i jeziora.

W listopadzie 1981 r. w niemieckim magazynie "Der Spiegel" ukazał się materiał okładkowy "Las umiera" (3), z którego wynikało, że jedna trzecia lasów w Niemczech jest już martwa lub umiera, a Bernhard Ulrich, badacz gleby na Uniwersytecie w Getyndze, powiedział, że lasów "Nie da się już uratować". Prognozę śmierci lasów z powodu kwaśnych dreszczów na całą Europę rozciągnął Fred Pearce w "New Scientist", w 1982 r. To samo przewijało się w publikacjach w USA.

W Stanach Zjednoczonych podjęto jednak dziesięcioletnie badania finansowane przez rząd, w których uczestniczyło ok. siedmiuset naukowców i które kosztowały ok. 500 mln dolarów. Wykazały one w 1990 r., że "nie ma dowodów na ogólny lub nietypowy spadek lesistości w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie z powodu kwaśnych deszczów".

W Niemczech Heinrich Spiecker, dyrektor Instytutu Wzrostu Zalesienia, po przeprowadzeniu podobnych badań doszedł do wniosku, że lasy rosną szybciej i zdrowiej niż kiedykolwiek, a w latach 80. ubiegłego wieku ich stan się poprawiał.

- Od kiedy ponad sto lat temu zaczęliśmy badać lasy, nigdy nie było większej ilości drewna niż teraz - mówił Spiecker.

Zauważono zarazem, iż jeden z głównych składników kwaśnego deszczu - tlenek azotu - rozpada się w naturze na azotan, nawóz dla drzew. Okazało się też, że rosnąca kwasowość jezior była prawdopodobnie spowodowana bardziej przez ponowne zalesianie niż przez kwaśne deszcze. Jedno z badań sugerowało, że korelacja między kwasowością w wodzie deszczowej i pH w jeziorach była bardzo niska.

I tak jeździec Apokalipsy spadł z konia.

4. Zmiany kształtu dziury ozonowej w ostatnich latach

Ślepe króliki Ala Gore’a

Po tym jak naukowcy notowali w latach 90. przez jakiś czas zwiększanie się dziury ozonowej nad Antarktydą, również zadęto w trąby zagłady - tym razem z powodu rosnącej dawki promieniowania UV, przed którym ozon chroni.

Zaczęto też zauważać rzekomy wzrost liczby zachorowań na czerniaka u ludzi oraz zniknięcie żab. Al Gore pisał w 1992 r. o ślepych łososiach i królikach, a "New York Times" donosił o chorujących owcach w Patagonii. Winę przypisywano chlorofluorowęglowodorom (CFC), stosowanym w lodówkach i dezodorantach.

Większość doniesień, jak się potem okazało, była błędna. Żaby umierały z powodu choroby grzybiczej przenoszonej przez ludzi. Owce miały wirusy. Wskaźnik śmiertelności z powodu czerniaka w rzeczywistości nie zmienił się, a jeśli chodzi o ślepe łososie i króliki, to nigdy więcej o nich nie słyszano.

Zawarto międzynarodowe porozumienie o zaprzestaniu stosowania CFC do 1996 r. Trudno jednak było dostrzec jego spodziewane efekty, bo dziura przestała rosnąć, zanim zakaz wszedł w życie, a potem zmieniała się bez związku z tym, co wprowadzono.

Dziura ozonowa nadal rośnie nad Antarktydą każdej wiosny, w przybliżeniu w tym samym stopniu każdego roku. Nikt do końca nie wie, dlaczego. Niektórzy naukowcy uważają, że rozpad szkodliwych chemikaliów trwa po prostu dłużej niż się spodziewano, a inni sądzą, że przyczyna całego zamieszania została w pierwszej kolejności błędnie zdiagnozowana.

Zarazy już nie te co dawniej

Także zaraza nie wydaje się dziś tak groźnym jeźdźcem, jak bywało to w przeszłości, gdy np. "czarna śmierć" (5) zmniejszyła w XVI wieku liczbę ludności Europy o około połowę, a na całym świecie mogła zabić nawet ponad 100 milionów ludzi. Choć naszą wyobraźnię wypełniają okrutne masowe pandemie sprzed wieków, to współczesne epidemie, mówiąc kolokwialnie, "nie mają startu" do dawnej dżumy czy cholery.

5. Angielska rycina z 1340 r. pokazująca palenie ubrań po ofiarach "czarnej śmierci"

AIDS, nazwana kiedyś "dżumą XX wieku", a potem także i XXI wieku, pomimo sporej medialności wcale nie jest tak groźna dla ludzkości, jak się kiedyś wydawało. 

W latach 80. XX wieku brytyjskie bydło zaczęło umierać na chorobę szalonych krów, wywołaną czynnikiem zakaźnym w paszy, która pochodziła ze szczątków innych krów. Kiedy i ludzie zaczęli zapadać na tę chorobę, przewidywania co do skali epidemii szybko stały się przerażające.

Według jednego z badań umrzeć miało do 136 tys. ludzi. Patolodzy ostrzegali, że Brytyjczycy "muszą przygotować się na być może tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy przypadków vCJD (nowy wariant choroby Creutzfeldta-Jakoba, czyli ludzkiej manifestacji choroby szalonych krów)". Jednak całkowita liczba zgonów w Wielkiej Brytanii wyniosła jak do tej pory… sto siedemdziesiąt sześć, z czego pięć miało miejsce w 2011 r., a już w 2012 r. nie odnotowano żadnego.

W 2003 r. nadszedł czas SARS, wirusa pochodzącego od kotów domowych, który doprowadził do wprowadzenia kwarantanny w Pekinie i Toronto, w atmosferze przepowiedni globalnego Armageddonu. SARS ustąpił w ciągu roku, po zabiciu 774 osób (koronavirus 2019- nCoV spowodował oficjalnie tyle ofiar śmiertelnych w pierwszej dekadzie lutego 2020 r. - ok. dwa miesiące po pojawieniu się pierwszych przypadków).

W 2005 r. wybuchła ptasia grypa. Oficjalna prognoza Światowej Organizacji Zdrowia przewidywała wówczas od 2 do 7,4 miliona zabitych. Pod koniec 2007 r., kiedy choroba ustąpiła, liczba wszystkich zgonów wyniosła ok. 200.

W 2009 r. pojawiła się tzw. meksykańska świńska grypa. Dyrektor generalna Światowej Organizacji Zdrowia, Margaret Chan, powiedziała: "Cała ludzkość jest zagrożona pandemią". Epidemia okazała się być zwykłym przypadkiem grypy.

Koronawirus z Wuhan wygląda groźniej (piszemy to w lutym 2020 r.), ale wciąż nie jest to dżuma. Żadna z wymienionych chorób nie może równać się z grypą, która sto lat temu za pomocą jednego ze szczepów zabiła w ciągu dwóch lat być może nawet 100 milionów ludzi na całym świecie. I ciągle zabija. Według danych amerykańskiej organizacji Centra Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC - Centers for Disease Control and Prevention) - od ok. 300 do 600 tys. ludzi na świecie rocznie.

A zatem dobrze znane, zakaźne choroby, które traktujemy nieomal "rutynowo", pozbawiają życia znacznie więcej ludzi niż "apokaliptyczne" epidemie.

Ani ludzi za wiele, ani zasobów za mało

Kilkadziesiąt lat temu przeludnienie i związany z nim głód oraz wyczerpanie zasobów były dyżurnymi tematami mrocznych wizji przyszłości. Przez kilka ostatnich dekad wydarzyły się jednak rzeczy przeczące czarnym prognozom. Spadł wskaźnik śmiertelności, a zarazem zmniejszono obszary głodu na świecie.

Tempo wzrostu populacji zmniejszyło się o połowę, zapewne także dlatego, że gdy dzieci przestają umierać, ludzie przestają mieć ich tak dużo. W ciągu ostatniego półwiecza światowa produkcja żywności w przeliczeniu na jednego mieszkańca wzrosła, choć liczba ludności na świecie podwoiła się.

Rolnicy odnieśli takie sukcesy w zwiększaniu produkcji, że na początku nowego milenium ceny żywności spadły do rekordowo niskiego poziomu, a duża część areałów Europy Zachodniej i Ameryki Północnej została ponownie zalesiona. Trzeba jednak przyznać, że polityka przekształcania części światowej produkcji zboża w paliwo silnikowe odwróciła część tego spadku i spowodowała ponowny wzrost cen.

Liczba ludności na świecie prawdopodobnie nigdy więcej się nie podwoi, podczas gdy w XX wieku zwiększyła się czterokrotnie. Wraz z poprawą sytuacji w zakresie nasion, nawozów, pestycydów, transportu i nawadniania, świat ma być w stanie wyżywić w 2050 r. 9 miliardów mieszkańców - i to z mniejszej powierzchni niż obecnie, która jest używana na zapewnienie jedzenia 7 miliardom.

Groźby wyczerpania się zasobów paliw (zobacz także: Paliwa Płynne) były kilkadziesiąt lat temu tematem równie dyżurnym jak przeludnienie. Zgodnie z nimi ropy naftowej powinno już dawno nie być, a gaz miał się kończyć i drożeć w zastraszającym tempie. Tymczasem w 2011 r. Międzynarodowa Agencja Energii oszacowała, że światowe zasoby gazu wystarczą na 250 lat. Znane zasoby ropy rosną, a nie maleją. Nie chodzi przy tym wyłącznie o odkrywanie nowych złóż, ale również o rozwój techniki wydobywania gazu, a także ropy z łupków.

Nie tylko energia, ale i zasoby metali miały się rychło skończyć. W 1970 r. Harrison Brown, członek Narodowej Akademii Nauk, przewidywał w "Scientific American", że do 1990 r. znikną ołów, cynk, cyna, złoto i srebro. Autorzy wspomnianego bestselleru Klubu Rzymskiego sprzed pięćdziesięciu lat, "Granic wzrostu", zapowiadali wyczerpanie się zasobów kluczowych surowców już w 1992 r., a kolejny wiek miał wręcz przynieść upadek cywilizacji.

Czy radykalne powstrzymywanie zmian klimatu szkodzi?

Zmiany klimatyczne trudno dołączyć do listy naszych jeźdźców, gdyż są one raczej rezultatem wielu różnych ludzkich działań i praktyk. Zatem jeśli rzeczywiście grożą globalną zagładą, a są co do tego pewne wątpliwości, to stanowiłyby raczej samą apokalipsę niż jej przyczynę.

Czy powinniśmy jednak w ogóle martwić się ociepleniem klimatu?

Pytanie dla wielu specjalistów pozostaje zbyt dwubiegunowe. Jednym z głównych wniosków z niezbyt udanych przepowiedni ekologicznych apokalips z przeszłości jest to, że co prawda trudno powiedzieć, iż nic nie zaszło, ale zbyt często wykluczano z rozważań możliwości pośrednie i zjawiska częściowe.

W debacie klimatycznej słyszymy często tych, którzy uważają, że katastrofa jest nieunikniona i przyniesie totalne konsekwencje, oraz tych, którzy uważają, że całe to straszenie jest oszustwem. Znacznie rzadziej do głosu dopuszcza się osoby umiarkowane, które nie alarmują, że lądolód grenlandzki "zaraz zniknie", lecz przypominają, że może topnieć, przy czym nie szybciej niż obecne tempo wynoszące mniej niż 1% na stulecie.

Twierdzą też, iż wzrost opadów netto (i stężenia dwutlenku węgla) jest w stanie poprawić wydajność rolnictwa, że ekosystemy przetrwały już wcześniej nagłe skoki temperatury i że dostosowanie się do stopniowych zmian klimatycznych może być zarówno tańsze, jak i mniej szkodliwe ekologicznie niż szybka i brutalna decyzja o rezygnacji z paliw kopalnych.

Widzieliśmy już pewne dowody na to, że ludzie mogą zapobiec katastrofom związanym z ociepleniem. Dobrym przykładem jest malaria, co do której kiedyś powszechnie przewidywano, iż nasili się w wyniku zmian klimatycznych. Jednak w XX wieku choroba ta wycofała się z dużych części świata, w tym z Ameryki Północnej i Rosji, pomimo ocieplania się klimatu. Co więcej, w pierwszej dekadzie obecnego stulecia śmiertelność z jej powodu spadła o zdumiewające 25%. Choć bowiem wyższe temperatury sprzyjają przenoszącym ją komarom, to jednocześnie nowe leki przeciwmalaryczne, lepsza melioracja i rozwój gospodarczy ograniczyły zasięg zachorowań.

Zbyt gwałtowne reakcje na zmiany klimatyczne potrafią nawet przyczynić się do pogorszenia sytuacji. Promowanie biopaliw jako alternatywy dla ropy i węgla prowadziło przecież ostatecznie do niszczenia lasów deszczowych (6) pod uprawy opłacalnych roślin do produkcji paliw, a w efekcie uwalniania węgla, jednocześnie powodowało wzrost cen żywności, a więc i zagrożenia głodem na świecie.

6. Wizualizacja pożarów dżungli w Amazonii

Kosmos groźny, ale nie wiadomo jak, kiedy i gdzie

Prawdziwym jeźdźcem Apokalipsy i Armageddonem może być meteoryt, który zależnie od rozmiarów potrafiłby zniszczyć nawet cały nasz świat (7).

Nie wiadomo dokładnie, jak prawdopodobne jest to zagrożenie, ale przypomniał nam o nim w lutym 2013 r. asteroida, który spadł na rosyjski Czelabińsk. Rannych zostało ponad tysiąc osób. Na szczęście nikt nie zginął. A winowajcą okazał się zaledwie 20-metrowy kawałek skały, który przedostał się do atmosfery ziemskiej niezauważony - ze względu na niewielkie rozmiary oraz fakt, iż nadlatywał z kierunku Słońca.

7. Katastroficzny meteoryt

Naukowcy uznają, że obiekty o gabarytach do ok. 30 m powinny zazwyczaj spalać się w atmosferze. Te mające od 30 m do 1 km długości grożą zniszczeniami na lokalną skalę. Pojawienie się w okolicy Ziemi większych obiektów może mieć już skutki odczuwalne przez całą planetę. Największe z odkrytych przez NASA potencjalnie niebezpiecznych ciał niebieskich tego rodzaju, krążących w kosmosie, Toutatis, sięga 6 km.

Jak się szacuje, co roku w pobliżu naszej planety przelatuje co najmniej kilkadziesiąt pokaźnych przybyszów z grupy tzw. bliskich Ziemi (Near-Earth Objects - NEO). Mowa o asteroidach, planetoidach i kometach, których orbity znajdują się blisko orbity Ziemi. Przyjmuje się, że są to obiekty, których część orbity znajduje się w odległości mniejszej niż 1,3 jednostki astronomicznej od Słońca.

Zgodnie z danymi NEO Coordination Center, należącego do Europejskiej Agencji Kosmicznej, znanych jest w tej chwili ok. 15 tys. obiektów NEO. Większość to asteroidy, ale w tej grupie jest też ponad sto komet. Ponad pół tysiąca klasyfikuje się jako obiekty w przypadku których prawdopodobieństwo uderzenia w Ziemię jest większe niż zero. Stany Zjednoczone, Unia Europejska i inne państwa na bieżąco przeszukują niebo w poszukiwaniu obiektów NEO, w ramach międzynarodowego programu Spaceguard.

Nie jest to oczywiście jedyny projekt obserwacji pod kątem bezpieczeństwa naszej planety.

W ramach Programu Szacowania Zagrożeń Asteroidalnych (ATAP - Asteroid Threat Assessment Project) NASA sięga po superkomputery, wykorzystując je do modelowania zderzeń niebezpiecznych obiektów z Ziemią. Dokładne symulacje pozwalają przewidzieć zakres ewentualnych zniszczeń.

Wielkie zasługi w wykrywaniu obiektów ma Wide-field Infrared Survey Explorer (WISE) - pracujący w zakresie podczerwieni teleskop kosmiczny należący do NASA, wyniesiony w kosmos 14 grudnia 2009 r. Wykonał ponad 2,7 milionów zdjęć. W październiku 2010 r., po wypełnieniu głównego celu misji, wyczerpał się czynnik chłodzący instrumenty teleskopu.

Dwa z czterech detektorów mogły jednak działać dalej i wykorzystano je do kontynuacji misji, pod nazwą NEOWISE. Tylko w 2016 r. NASA za pomocą obserwatorium NEOWISE odkryła ponad sto nowych obiektów skalnych w najbliższej nam okolicy. Dziesięć z nich zakwalifikowano jako potencjalnie niebezpieczne. W opublikowanym oświadczeniu zasygnalizowano trudny na razie do wytłumaczenia wzrost aktywności komet.

W miarę rozwoju technik i urządzeń obserwacyjnych, liczba informacji o zagrożeniach szybko rośnie. Niedawno np. przedstawiciele Instytutu Astronomii Akademii Nauk Republiki Czeskiej ogłosili, że w roju Taurydów, regularnie przecinającym orbitę Ziemi, mogą ukrywać się asteroidy o potencjale niszczycielskim zagrażającym całym państwom. Zdaniem Czechów, możemy spodziewać się ich w latach 2022, 2025, 2032 lub 2039.

Zgodnie z filozofią, że najlepszą obroną jest atak, na asteroidy, które są chyba najbardziej medialnym i filmowym zagrożeniem, mamy sposób ofensywny, choć na razie teoretyczny. Wciąż jeszcze koncepcyjna, ale poważnie omawiana misja NASA, polegająca na "zawróceniu" asteroidy, nazywa się DART (Double Asteroid Redirection Test).

Satelita wielkości lodówki ma uderzyć w realnie niegroźny obiekt. Naukowcy chcą przekonać się, czy to wystarczy do subtelnej zmiany trajektorii intruza. Ten kinetyczny eksperyment uznaje się niekiedy za pierwszy etap budowy tarczy obronnej Ziemi.

8. Wizualizacja misji DART

Ciało, które chce trafić tym strzałem amerykańska agencja, nazywa się Didymos B i przemierza przestrzeń w parze z Didymosem A. Zdaniem naukowców, w układzie podwójnym łatwiej jest zmierzyć efekty planowanego impaktu.

Pojazd ma uderzyć w asteroidę z prędkością powyżej 5 km/s, czyli dziewięciokrotnie większą niż szybkość lotu kuli karabinowej. Efekt będzie obserwowany i odmierzany przez precyzyjne instrumenty obserwacyjne na Ziemi. Pomiary wskażą uczonym, jaką kinetyczną energię powinien mieć bolid, aby skutecznie zmienić kurs tego rodzaju kosmicznego obiektu.

W listopadzie ubiegłego roku amerykański rząd przeprowadził międzyresortowe ćwiczenia reagowania na przewidywane zderzenie Ziemi i asteroidy o dużych rozmiarach. Test przeprowadzono przy współudziale NASA. Przerabiany scenariusz objął działania podjęte w związku z prawdopodobną kolizją z obiektem o wielkości od 100 do 250 m, określoną (oczywiście tylko na potrzeby projektu) na 20 września 2020 r.

W ramach ćwiczenia ustalono, że asteroida zakończy swoją kosmiczną wędrówkę, uderzając w obszar południowej Kalifornii, lub w pobliżu jej wybrzeża na Oceanie Spokojnym. Testowano możliwość masowej ewakuacji ludności z Los Angeles i okolic - a mowa o 13 milionach ludzi. W trak cie ćwiczenia sprawdzano nie tylko modele przewidywania skutków kataklizmu opisanych w badaniu, ale także strategię neutralizowania różnych źródeł plotek i nieprawdziwych informacji, które mogą stać się poważnym czynnikiem wpływu na opinię publiczną.

Wcześniej, bo na początku 2016 r. dzięki współpracy NASA z innymi amerykańskimi agencjami i instytucjami zajmującymi się bezpieczeństwem, powstał raport, w którym czytamy m.in.:

"Chociaż jest bardzo mało prawdopodobne, aby w ciągu najbliższych dwóch wieków doszło do zagrażającej ludzkiej cywilizacji kolizji z NEO, ryzyko mniejszych katastrofalnych uderzeń pozostaje całkiem realne."

W przypadku wielu zagrożeń kluczem do zapobiegania, obrony lub chociażby minimalizowania niszczących skutków jest wczesne wykrywanie. Rozwój technik defensywnych idzie w parze z doskonaleniem metod detekcji.

Potencjalnie groźnych obiektów szuka obecnie cała gama wyspecjalizowanych obserwatoriów naziemnych, jednak badania przeprowadzane w kosmosie też wydają się niezbędne. Pozwalają na obserwacje w podczerwieni, które są zwykle niemożliwe z poziomu atmosfery.

Asteroidy, podobnie jak planety, absorbują ciepło ze Słońca, a następnie wypromieniowują je w zakresie podczerwieni. To promieniowanie dałoby kontrast na tle pustej przestrzeni kosmicznej. Europejscy astronomowie z ESA planują więc m.in. wystrzelenie w ramach misji Sentinel teleskopu, który przez 6,5 roku zakładanej działalności będzie w stanie wykryć 99% obiektów mogących wywołać duże zniszczenia w kontakcie z Ziemią. Urządzenie ma krążyć na orbicie wokółsłonecznej, bliżej naszej gwiazdy, w okolicach orbity Wenus. Ustawione "tyłem" do Słońca będzie rejestrować również te asteroidy, których nie widzimy z Ziemi z powodu silnego światła słonecznego - jak to miało miejsce m.in. z meteorytem czelabińskim.

NASA ogłosiła niedawno, że chce wykryć i opisać wszystkie asteroidy stanowiące potencjalne zagrożenie dla naszej planety. Jak poinformowała była zastępczyni szefa NASA, Lori Garver, amerykańska agencja już od pewnego czasu pracuje nad detekcją bliskich Ziemi ciał tego typu.

- Znaleźliśmy już 95% asteroidów w naszym kosmicznym sąsiedztwie - powiedziała. - Chcemy jednak zidentyfikować wszystkie, które mogłyby grozić Ziemi.

Wczesne ostrzeganie ma też kluczowe znaczenie, jeśli chcemy zapobiec zniszczeniu infrastruktury technicznej wskutek uderzenia koronalnego wyrzutu masy ze Słońca (CME). Od niedawna zaliczane jest ono do czołówki możliwych kosmicznych zagrożeń.

Słońce nieustannie obserwowane jest przez kilka sond kosmicznych, np. Solar Dynamics Observatory (SDO) NASA i Solar and Heliospheric Observatory (SOHO) europejskiej agencji ESA oraz sondy układu STEREO. Każdego dnia gromadzą one ponad 3 terabajty danych. Specjaliści analizują je, informując o możliwych zagrożeniach dla sond kosmicznych, satelitów i samolotów. Te "prognozy słonecznej pogody " dostarczane są na bieżąco.

Istnieje też system działań na wypadek możliwości wystąpienia wielkiego CME, stwarzającego zagrożenie cywilizacyjne dla całej Ziemi. Wczesny sygnał powinien umożliwić wyłączenie wszystkich urządzeń i przeczekanie burzy magnetycznej do momentu, gdy przejdzie najgorszy napór. Bez strat się oczywiście nie obejdzie, bo część układów elektronicznych - w tym procesorów komputerowych - nie przetrwa bez zasilania. Jednak wyłączenie sprzętu w porę ocaliłoby przynajmniej kluczową infrastrukturę.

Zagrożenia z kosmosu - asteroidy, komety czy strumienie niszczącego promieniowania - bez wątpienia mają potencjał apokaliptyczny. Trudno też zaprzeczyć, że nie są to zjawiska nierealne, bowiem zdarzały się już w przeszłości i to wcale nierzadko. Jednak, co ciekawe, nie należą wcale do ulubionych tematów alarmistów. Poza może kaznodziejami zagłady, spotykanymi w różnych religiach.