Dawka czyni truciznę - Mark Zuckerberg
Zuckerberg w Kongresie USA został przesłuchany dwukrotnie, dzień po dniu, w sprawie afery Cambridge Analytica, związanej z udostępnieniem danych użytkowników Facebooka firmie pracującej na rzecz kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa. Najpierw stanął przed łączonymi komisjami Senatu - ds. wymiaru sprawiedliwości oraz handlu, nauki i transportu, a następnie przed komisją ds. energii i handlu Izby Reprezentantów. Oceny jego zeznań są mieszane, ale wedle powszechnej opinii politycy, którzy mogą zadecydować o losach Facebooka, nie uzyskali satysfakcjonujących ich odpowiedzi.
Wprawdzie kilka razy Zuckerberg obnażył brak wiedzy technologicznej niektórych pytających, ale nie potrafił dobrze wybrnąć z tematu wycieku danych 87 mln użytkowników w aferze Cambridge Analytica. Nie umiał też obronić się przed zarzutami inwazji na prywatność oraz wykorzystywania pozycji monopolistycznej.
Decyzje, jakie zapadną w sprawie Facebooka, wyznaczą w dużym stopniu przyszłość całego potężnego segmentu Internetu, aktywności ludzkiej i biznesu, który określa się, także w języku polskim, terminem social media (2).
Nie tylko dlatego, że Faceusubook jest największą platformą tego rodzaju, ale ogólnie z tego względu, że prawdopodobnie w efekcie powstanie jakiś standard stosunku instytucji państwa i prawa wobec tego zjawiska.
Wydaje się, że już od teraz stosunek internautów do mediów społecznościowych będzie nieco inny. Większość użytkowników wiedziała co nieco o panującym tu braku prywatności, ale do tej pory kwestie bezpieczeństwa cybernetycznego były głównie teoretyczne, abstrakcyjne. Gdy jednak ludzie jasno zobaczyli, że ich polubienia, odpowiedzi na quizy i inne "nieistotne" głupstewka mogły odegrać rolę nawet w wyborze prezydenta Stanów Zjednoczonych, potraktują to chyba wszystko nieco poważniej. I wszystkie platformy mediów społecznościowych, bez wyjątku, będą musiały się z tym liczyć.
Permanentna inwigilacja
Sprawy zaszły tak daleko, że interwencja państwa wydaje się leżeć w oczywistym interesie użytkowników. Przykłady inwazji na nich, ich życie i prywatność mnożą się w szybkim tempie. Choćby to, że Facebook skanuje zdjęcia i adresy wysyłane za pomocą komunikatora Messenger (3), jak podała w kwietniu agencja Bloomberga.
Oficjalnie celem tej procedury pozostaje czuwanie nad przestrzeganiem przez użytkowników regulaminu. Jeśli jednak nie jest to permanentną inwigilacją, to co nią jest? A mówimy tylko o kolejnej informacji w gęstej serii napływających ostatnio doniesień.
Afera Cambridge Analytica okazała się ogromną plamą na wizerunku serwisu, choć przecież od dawna wiadomo było, że jego komercyjni partnerzy mają dostęp do prywatnych danych. Wiadomo też, że Facebook pomagał w kampanii również Barackowi Obamie.
Kryzys, w jakim znalazł się Facebook po ujawnieniu w marcu br., że przekazał firmie Cambridge Analytica informacje o 50 mln użytkowników (potem okazało się, że nawet ponad 87 mln), wykorzystane później do celów politycznych, wstrząsnął nie tylko Internetem. Wkrótce po tym padły oskarżenia o gromadzenie bez wiedzy internautów danych o ich rozmowach telefonicznych i SMS-ach, teraz zaś pojawiły się doniesienia o podejrzanych praktykach związanych z treściami wideo. "New York Magazine" poinformował na podstawie doniesień od użytkowników Faceboka, że serwis pośród innych danych archiwizował także filmy nagrane przez internautów, które jednak nigdy nie zostały opublikowane na ich kontach.
"Popełniliśmy błędy", przyznał w marcu Zuckerberg. Umieścił na swoim profilu długie oświadczenie, w którym przyznaje się do nich. Zapowiedział też zmiany.
"Dobra wiadomość jest taka, że najważniejsze działania, które mogą zapobiec podobnym sytuacjom, podjęliśmy lata temu. Ale były też błędy. Trzeba zrobić więcej", dodał.
Założyciel Facebooka zwrócił uwagę, że udostępnione Cambridge Analytica dane użytkowników zostały zebrane jeszcze w 2013 r. Od tego czasu serwis ograniczył aplikacjom dostęp do tego rodzaju informacji. Poza tym w 2015 r. Cambridge Analytica miała zapewniać, że usunęła to, co otrzymała. Zuckerberg przekonuje, że dopiero po medialnych doniesieniach dowiedział się o tym, iż pozyskane informacje mogą być w dalszym ciągu wykorzystywane przez Cambridge Analytica. Firma została zablokowana, a okoliczności ma wyjaśnić specjalne biuro śledcze.
Założyciel najpopularniejszego portalu społecznościowego jako przykład swojej zapobiegliwości wskazał na historię z internetową aplikacją do quizów "This Is Your Digital Life", którą w 2013 r. stworzył badacz z Uniwersytetu w Cambridge, Aleksander Kogan. Zainstalowało ją wówczas ok. 300 tys. osób, udostępniając tym samym dane swoje oraz wirtualnych znajomych. W 2014 r., w celu przeciwdziałania ewentualnym nadużyciom, Facebook ogłosił zmiany w funkcjonowaniu portalu, ograniczające dostęp aplikacji Kogana do danych użytkowników.
"Rok później dowiedzieliśmy się od dziennikarzy z 'The Guardian', że Kogan przekazał je firmie Cambridge Analytica. Jest to niezgodne z naszymi zasadami, więc natychmiast zablokowaliśmy aplikację na naszej platformie i zażądaliśmy, aby Kogan i Cambridge Analytica oficjalnie potwierdzili, że usunęli wszystkie nieprawidłowo uzyskane informacje. Dostarczyli nam te certyfikaty", czytamy w internetowym wpisie szefa Facebooka.
Zuckerberg zapowiedział, że jego firma najpierw zbada wszystkie aplikacje, które miały dostęp do dużej ilości informacji na platformie społecznościowej. Jeszcze bardziej ograniczy też dostęp programistów do danych, aby zapobiec innym rodzajom nadużyć. Założyciel portalu obiecał dodatkowo wprowadzenie specjalnego narzędzia, które pozwoli sprawdzić, czy używane przez Facebookowiczów aplikacje nie naruszają ich prywatności. Aplikacje miałyby tracić dostęp do danych po trzech miesiącach od ostatniego ich użycia - otrzymując na swój użytek wyłącznie nazwisko użytkownika, jego zdjęcie profilowe i adres e-mail. Facebook planuje też wprowadzenie nowego narzędzia, które umożliwi przegląd i ograniczenie liczby aplikacji, mających dostęp do naszych danych.
Jedną z reakcji na kryzys była zapowiedź wprowadzenia nowych uproszczonych ustawień prywatności. Firma ma nadzieję, że 2,2 mld użytkowników doceni łatwiejszą nawigację po dotychczas skomplikowanych i często mylących ustawieniach. Facebook obiecuje, że zapewni użytkownikom prostsze metody dostępu i pobierania danych, które o nich gromadzi. Przez lata firma starała się uprościć ustawienia prywatności, jednak dla wielu osób wciąż pozostają one trudne do znalezienia i użycia. Przykładowo, w 2009 r. Facebook ogłosił, że konsoliduje sześć stron poświęconych ochronie prywatności i ponad trzydzieści ustawień na jednej stronie. Mimo to użytkownicy mobilni nadal musieli odwiedzać prawie dwadzieścia różnych wirtualnych adresów, aby uzyskać dostęp do wszystkich swoich kontroli prywatności. Teraz ma to się odbywać z jednego miejsca.
Wszystkie te kryzysowe działania nie uchroniły jednak serwisu przed spadkiem zaufania ze strony użytkowników. Z sondażu Reutersa i firmy Ipsos przeprowadzonego w marcu 2018 r. wynikało, że Facebookowi ufa 41% Amerykanów, podczas gdy Amazonowi aż 66%.
Po wybuchu skandalu wartość akcji Facebooka spadła w ciągu nieco ponad tygodnia o 73 mld dolarów (o 13,5%). To tyle, na ile wyceniano całą firmę w 2012 r., gdy debiutowała na Wall Street. Co więcej, amerykańska Federalna Komisja Handlu podjęła śledztwo w sprawie facebookowych praktyk dotyczących prywatności. Celem dochodzenia jest przede wszystkim wyjaśnienie, czy portal naruszył zasady dotyczące konieczności uzyskania wcześniejszej zgody użytkowników na przetwarzanie ich danych przez strony trzecie. Jeśli komisja uzna, że nie wywiązał się z przestrzegania tych reguł, firma może zostać obciążona grzywną w wysokości 40 tys. dolarów - za każde naruszenie przepisów.
Wiecznie śledzeni
Facebook pracuje też nad zmianami w przygotowaniach do stosowania ogólnego rozporządzenia Unii Europejskiej o ochronie danych osobowych, które zostało przyjęte dwa lata temu i wejdzie w życie 25 maja tego roku (tzw. RODO). Przepisy te mają na celu ułatwienie konsumentom wyrażania i wycofywania zgody na wykorzystywanie swoich danych. Znajdą zastosowanie do każdego przedsiębiorstwa, które gromadzi informacje na temat mieszkańców UE, niezależnie od tego, gdzie się ono znajduje.
Kilka lat temu pojawiły się zresztą opinie, że Facebook zostanie wręcz zakazany na terenie Unii Europejskiej. Miało tak być, gdyby okazało się, że łamie unijne wymogi dotyczące konieczności uzyskania wyraźnej zgody użytkownika serwisu internetowego na śledzenie i stosowanie tzw. ciasteczek (cookies).
Według raportu przygotowanego swego czasu na zamówienie belgijskiej Komisji ds. Prywatności, Facebook analizuje aktywność wszystkich swoich użytkowników, także tych, którzy wylogowali się z serwisu lub nawet zlikwidowali na nim konto.
Niezależne od siebie grupy badaczy z Katolickiego Uniwersytetu Leuven i Uniwersytetu Vrije w Brukseli twierdziły, że dzieje się to dzięki ciasteczkom zainstalowanym na komputerach użytkowników, które łączą się wtyczkami serwisu społecznościowego. Przedstawiciele Facebooka wystosowali wówczas oficjalne oświadczenie, w którym raport naukowców oceniono jako "niezgodny z faktami", podkreślając, że autorzy badań nie kontaktowali się z serwisem, aby wyjaśnić opisywane kwestie.
Reprezentanci Facebooka tłumaczyli stosowane przez siebie mechanizmy śledzenia również na łamach mediów amerykańskich, m.in. w dzienniku "USA Today". Przyznali, że służą do tego ciasteczka i chodzi nie tylko o użytkowników serwisu, ale każdą osobę, która z jakiegokolwiek powodu załaduje stronę w domenie Facebook.com. Jednak, jak podkreślali, logi przechowywane są tylko przez dziewięćdziesiąt dni. Potem ulegają wymazaniu. Facebook nie śledzi więc ludzi "po wieczne czasy". Przynajmniej ich zdaniem.
Problemem interesują się również amerykańscy senatorzy, np. Jay Rockefeller, przewodniczący komitetu ds. handlu, nauki i transportu, prowadzący przesłuchania na temat wykorzystywania przez serwis społecznościowy ciasteczek po wylogowaniu.
- Nikt nie powinien śledzić klientów bez ich wiedzy i zgody, a już szczególnie firma z setkami milionów użytkowników, korzystająca ze skarbnicy unikalnych danych osobistych - głosił senator.
Prywatność, a raczej oskarżenia o jej skandaliczne naruszanie, to jedna sprawa. Są też jednak inne pytania, które zadaje się błękitnemu serwisowi od wielu lat, a nigdy nie doczekały się zadowalającej odpowiedzi. Choćby kwestia doboru treści, które wyświetlają się użytkownikowi w strumieniu na stronie zwanej "główną".
Algorytm odpowiadający za filtrowanie wiadomości w tzw. News Feedzie jest najpilniej strzeżoną tajemnicą firmy Marka Zuckerberga. Facebook, chroniąc go, powołuje się na reguły dotyczące tajemnicy handlowej i firmowej. Z drugiej strony, jeśli nie wiadomo jak ta "machina" działa, a wykazuje ogromny wpływ na konsumpcję wiadomości przez setki milionów ludzi, rodzi się mnóstwo wątpliwości i podejrzeń.
Enigmatyczne dla użytkowników algorytmy i reguły pozycjonowania treści stanowią oczywiście charakterystyczną cechę prawie wszystkich znanych serwisów społecznościowych, nie tylko Facebooka. Jednak to o platformie Zuckerberga mówi się najwięcej, bo jest największa - i w dodatku wciąż w przytłaczający sposób.
Emigracja z Facebooka?
Tymczasem popularność zdobywa hasło "Czas usunąć Facebooka!". Coraz więcej ludzi opuszcza najpopularniejszą platformę. Zanim jeszcze wybuchła afera Cambridge Analytica, w jednym z ostatnich numerów "MT" pisaliśmy, że od dłuższego czasu ewakuują się z niej najmłodsi użytkownicy (4). Wątpliwe przy tym, aby fala zniechęcenia objęła media społecznościowe jako całość. Zwłaszcza, że jest mnóstwo atrakcyjnych alternatyw (5).
Konkurenci serwisu Zuckerberga wykorzystują sytuację. Współzałożyciel aplikacji WhatsApp, Brian Acton (6), od razu dołączył do chóru głosów wzywających ludzi do usunięcia swojego facebookowego konta. Jego wpis wydaje się szczególnie interesujący, gdyż to właśnie Facebook w 2014 r. przejął jego firmę, za 19 mld dolarów. Acton sam opuścił Facebooka we wrześniu ubiegłego roku, a ostatnio ogłosił wartą 50 mln dolarów inwestycję w bezpieczną aplikację komunikacyjną o nazwie Signal.
Acton jest jednym z wielu menedżerów technicznych i inwestorów odwołujących się do Facebooka. Roger McNamee, inwestor venture capital wspierający finansowo Facebooka i były mentor Marka Zuckerberga, powiedział, że jego sieć społecznościowa stoi w obliczu kryzysu zaufania publicznego, "który zniszczy firmę".
Usunięcie Facebooka dla wielu nie jest wciąż żadną realną opcją, jednak ci, którzy chcą całkowicie odciąć się od giganta, będą musieli również usunąć aplikacje, znajdujące się w posiadaniu tej firmy. Należy do nich nie tylko WhatsApp, ale i… Instagram. Póki co "grillowanie" Facebooka wydaje się nie kończyć. Oliwy do ognia dolała wiadomość, że jego aplikacja mobilna gromadzi informacje na temat wszystkich połączeń telefonicznych wykonywanych na urządzeniach z Androidem - zbiera szczegółowe rejestry połączeń, w tym daty, godziny, długości rozmów oraz numery telefonów. Wszystko po pobraniu swoich danych na komputer w formie ZIP.
Zalew botów i fake newsow
Młodszy i mniejszy brat Facebooka - Twitter - nie ma tak złej prasy jak niebieska platforma, jednak zdaniem badaczy i ekspertów wszelkie negatywne aspekty mediów społecznościowych, inwazja na prywatność i zalew fałszywych informacji, dotyczą także jego.
Znane są szacunki, iż podczas wyborów w USA w 2016 r., co piąty tweet o wyborach pochodził od botów (fikcyjnych profili). Rządy i platformy medialne (pozornie) próbują z tym coś zrobić. Władze federalne i stanowe rozpoczęły badania nad rozprzestrzenianiem się fałszywych użytkowników Twittera, a rosyjska fabryka botów została nawet oskarżona przez śledczych prowadzących specjalne dochodzenie w USA dotyczące wyborów. Zarządzający Twitterem atakują boty, zmieniając oprogramowanie, a w styczniu usunęli ponad 50 tys. kont powiązanych z Rosją, które wysyłały automatyczne wiadomości podczas wyborów. Podobnie było w przypadku kilkuset sfałszowanych kont we wrześniu 2017 r.
W Irlandii urzędnicy starają się wprowadzić przepisy, które wymagałyby od firm z sektora mediów społecznościowych weryfikacji, czy każda osoba sporządzająca polityczną reklamę istnieje naprawdę, i dzielą się tymi informacjami z odpowiednimi organami regulacyjnymi.
Niedawno badanie Twittera przeprowadził zespół Massachusetts Institute of Technology i MIT Media Lab. Przeanalizowano w nim dekadę pracy tego serwisu, koncentrując się na 126 tys. przykładów fałszywych wiadomości wysyłanych przez miliony kont. Zauważono, że plotka rozprzestrzenia się znacznie szybciej niż prawda i stwierdzono, iż winna jest ludzka natura, stymulowana przez algorytmy podżegające do tych odruchów.
"Fake news rozpowszechnia się znacznie dalej, szybciej, głębiej i szerzej niż prawda we wszystkich kategoriach informacji, a skutki okazują się wyraźniejsze w przypadku fałszywych wiadomości politycznych niż fałszywych wiadomości o terroryzmie, klęskach żywiołowych, nauce, miejskich legendach czy informacjach finansowych", zauważyli autorzy badania.
"Fałszywe wiadomości były bardziej nowatorskie niż prawdziwe, co sugeruje, że ludzie częściej dzielili się informacjami nowatorskimi. Fałszywe historie inspirowały strach, obrzydzenie zaskoczenie, prawdziwe zaś stymulowały oczekiwanie, smutek, radość i zaufanie. W efekcie informacje fałszywe rozchodzą się szybciej".
Autorzy badania podają, że fałszywe wieści dotarły do większej liczby ludzi niż prawda. 1% fałszywych wiadomości rozszedł się do grupy od 1 do 100 tys. osób, podczas gdy prawda rzadko trafiała do więcej niż do tysiąca odbiorców.
Czy jesteś wystarczająco ekstremalny na YouTube’a?
Na łamach "New York Timesa" Zeynep Tüfekçi, prof. School of Information and Library Science Uniwersytetu Karoliny Północnej, wskazywała na podobnie negatywną dynamikę w serwisie YouTube, a nawet na świadome wpieranie przez ten serwis strumienia coraz bardziej ekstremalnych treści.
"Wygląda na to, że nigdy nie jesteś wystarczająco 'hardcorowy' dla algorytmu rekomendacji YouTube'a", napisała Tüfekçi w swoim komentarzu. "YouTube promuje, rekomenduje i rozpowszechnia filmy wideo w sposób, który wydaje się nieustannie podbijać stawkę emocji. Biorąc pod uwagę, iż użytkowników jest tu około miliarda, serwis może być jednym z najpotężniejszych instrumentów radykalizacji postaw w XXI wieku".
Tüfekçi przypisuje radykalizację treści modelowi biznesowemu mediów społecznościowych, który zmusił Dolinę Krzemową do tworzenia urządzeń uzależniających i udostępniania prowokacyjnych treści. Uważa, że programiści z Doliny Krzemowej nie starają się rozumieć świata polityki.
"Liczy się tylko coraz mocniejsza stymulacja, a wszystko wynika z modelu biznesowego Google’a (YouTube jest własnością Google’a). Przy całej swojej wzniosłej retoryce, Google jest przede wszystkim brokerem reklamy, sprzedając naszą uwagę firmom, które za to zapłacą. Im dłużej ludzie pozostają na YouTube, tym więcej zarabia Google", ocenia badaczka.
Krok po kroku, czyli społecznościowa historia
Jak wiadomo, Internet powstawał jeszcze w czasach świetności grupy The Beatles (!), jako militarna na infrastruktura na rzecz dowodzenia i kontroli. W miarę jak wykraczał poza kilka uprzywilejowanych węzłów, stawał się pomysłem na to, że połączone w sieci komputery mogą stanowić doskonałe forum do dyskusji na tematy będące przedmiotem zainteresowania wszystkich, a nawet do swoistych spotkań lub odnawiania znajomości. Media społecznościowe rodziły się więc już w latach 70. (7).
Zaczęło się od BBS - Bulletin Board System. Te internetowe miejsca spotkań były w rzeczywistości niezależnie stworzonymi polami na kod, które pozwalały użytkownikom komunikować się z centralnym systemem, skąd mogli oni pobierać pliki lub gry i gdzie wysyłali wiadomości do innych użytkowników.
Dostęp do BBS za pośrednictwem modemu przez linie telefoniczne był często zapewniany przez zwykłych hobbystów. BBS-y w latach 80. i 90., kiedy Internet naprawdę wkroczył na nowe tory, wciąż zachowywały sporą popularność. Stworzona przez Toma Jenningsa sieć FidoNet połączyła wiele BBS-ów w ogólnoświatową sieć komputerową.
W tym wczesnym Internecie były też inne drogi rozwoju interakcji społecznościowej. Jedną z nich wytyczał CompuServe. Usługa ta zaczęła funkcjonować jeszcze w latach 70. jako zorientowane na biznes rozwiązanie komunikacyjne dla komputerów typu mainframe, ale pod koniec lat 80. rozszerzyła się na domenę publiczną.
Umożliwiała dzielenie się plikami oraz dostęp do wiadomości i wydarzeń. Oferowała też coś, czego niewielu z nas kiedykolwiek wcześniej doświadczyło - prawdziwą interakcję. Można było dzięki niej nie tylko wysłać wiadomość do znajomego za pomocą nowej technologii zwanej "e-mailem" (oczywiście koncepcja poczty elektronicznej nie była w tamtym czasie nowa, choć mało kto o nie słyszał i z niej korzystał), ale też dołączyć do jednego z tysięcy forów dyskusyjnych CompuServe, aby zapoznać się z opiniami tysięcy innych członków na praktycznie każdy ważny temat dnia. Fora te cieszyły się ogromną popularnością i utorowały drogę do form społecznościowej interakcji, które znamy dzisiaj.
W 1995 r. narodziła się strona, która być może jako pierwsza spełniała nowoczesną definicję portali społecznościowych. Classmates.com, czyli wczesny pierwowzór Naszej Klasy, udowodnił niemal natychmiast, że pomysł wirtualnego łączenia ludzi wart jest uwagi. Sukcesu takiego nie odniosła inna wczesna społecznościówka SixDegree.com. Powstała w 1997 r. i była jednym z pierwszych serwisów, który umożliwiał użytkownikom tworzenie profili, zapraszanie przyjaciół, organizowanie grup i surfowanie po innych profilach.
Na przełomie wieków Internet wkroczył w erę blogowania i komunikatorów. Blogi może nie wydają się mediami społecznościowymi, ale sam pomysł na ich prowadzenie i natychmiastową interakcję z czytelnikami to już rzecz jak najbardziej zgodna z tym, co rozumiemy pod hasłem social media. Termin "blog" jest skrótem starszego pojęcia weblog, którego autorem był Jorn Barger, jeden z pierwszych blogerów. Dosłownie oznacza pojedyncze zalogowanie się do sieci (WWW, Webu). Narodził się też wówczas komunikator ICQ, który starsza generacja internautów zapewne dobrze pamięta. Najbardziej znany i popularny był komunikator w serwisie America Online.
Tego rodzaju formy aktywności sieciowej rozwijały się nie tylko w USA. Jedną z pierwszych platform społecznościowych była założona w 1997 r. firma AsianAvenue.com. W roku 1999 powstała BlackPlanet.com, zaś rok później hiszpańskojęzyczny serwis MiGente.com. Wszystkie te strony istnieją do dziś, a BlackPlanet.com cieszy się nadal ogromnym powodzeniem - odwiedza go ponad 8 mln osób miesięcznie.
Od 2002 r. portale społecznościowe zaczęły przypominać to, co znamy obecnie, a to dzięki uruchomieniu programu Friendster. Wykorzystał on algorytm podobny do tego w SixDegree.com, kładąc nacisk na "przyjacielskie więzi". Friendster szybko mógł pochwalić się ponad 3 mln zarejestrowanych użytkowników i sporym zainteresowaniem inwestorów. Nie mógł jednak poradzić sobie z problemami technicznymi. Z biegiem lat użytkownicy stracili nim zainteresowanie. Obecnie istnieje tylko jako strona z grami online.
Wprowadzony rok później, w 2003 r., LinkedIn przyjął zdecydowanie poważniejsze podejście do zjawiska portali społecznościowych. LinkedIn nie jest placem zabaw dla byłych kolegów z klasy, nastolatków i podrywaczy internetowych. Od początku chciał być i wciąż jest siecią dla ludzi biznesu, którzy pragną nawiązać kontakt z innymi profesjonalistami - i to na gruncie głównie zawodowym. Obecnie może pochwalić się ponad 297 mln członków.
W tym samym roku pojawiła się platforma MySpace. W ubiegłej dekadzie to ona rządziła w świecie social media. Autorzy postawili na muzykę, która zbliża i aktywuje młodych ludzi. Friendster ze swoją abstrakcyjną ideą przyjaźni dla samej przyjaźni nie wytrzymywał konkurencji z MySpace. Jednak z biegiem lat - i głównie z powodu ekspansji Facebooka - liczba użytkowników MySpace spadła, a obecnie strona istnieje jako stosunkowo mało wykorzystywany portal społecznościowy skierowany do zespołów i muzyków.
Facebook został uruchomiony w 2004 r., w ramach ćwiczeń studentów informatyki na Uniwersytecie Harvarda. Przez pełne dwa lata był zorientowany na życie studenckie. W 2006 r. został otwarty dla ogółu społeczeństwa.
Od samego początku uważano go jednak za potencjalnie wielki biznes. Do tego stopnia, że do 2009 r. potentaci Doliny Krzemowej - w tym współzałożyciel PayPala i miliarder Peter Thiel - zainwestowali w serwis Zuckerberga dziesiątki milionów dolarów.
Biorąc pod uwagę gwałtowny wzrost popularności urządzeń mobilnych, nie dziwi fakt, że najpopularniejsze platformy social media ostatnich kilku lat opierają się na możliwościach smartfonów (8). Właściwie pierwszym niezwykle popularnym serwisem w mobilnym świecie był założony w 2006 r. Twitter. Jego początkowo bardzo skromny charakter (wiadomości mogły liczyć maksymalnie 140 znaków) sprawiał, że cały pomysł przypominał wysyłanie SMS-ów, tyle że kierowanych do wszystkich znajomych (obserwujących).
Dopiero kilka lat później pojawiły się aplikacje do udostępniania zdjęć i wideo, takie jak Snapchat i Instagram, działające zresztą głównie na urządzeniach mobilnych. To samo dotyczy platform takich jak Foursquare - aplikacji, w której użytkownicy korzystają ze smartfonów, aby się zameldować w różnych miejscach.
Platformy mobilne podchodzą do portali społecznościowych w zupełnie inny sposób niż ich odpowiedniki internetowe. Zamiast oferować kompleksowe usługi sieci społecznościowych - takie jak wspomniane MySpace czy borykająca się z problemami Google+ - specjalizują się w specyficznym rodzaju usługi interakcji, która obejmuje udostępnianie publicznych obrazów (Instagram), prywatne udostępnianie zdjęć (Snapchat), rozszerzoną rzeczywistość (Foursquare) i dopasowywanie oparte na lokalizacji (Tinder). Ludzie zasadniczo korzystają tu z różnych usług w połączeniu z innymi platformami w celu zbudowania wszechstronnej, cyfrowej tożsamości.
W marcu 2014 r. Facebook nabył Oculus VR, firmę zajmującą się masową produkcją zestawów słuchawkowych do wirtualnej rzeczywistości. Po podpisaniu umowy Zuckerberg skomentował potencjał komunikacyjny platformy, więc od razu pojawiły się spekulacje na temat "Facebooka w wirtualnej rzeczywistości". Póki co są to jednak wciąż mgliste perspektywy, zarówno jeśli chodzi o stan rozwoju technologii, jak też ewentualne sposoby wprowadzania VR na platformę społecznościową.
Po zdominowaniu festiwalu SXSW Interactive 2015, uwagę mediów i użytkowników przyciągnęła społecznościowa aplikacja do transmisji wideo na żywo - Meerkat. Nową falę dostrzegł Twitter, nabywając konkurencyjną aplikację do transmisji na żywo - Periscope.
Pod koniec 2015 r. za nową modą poszedł Facebook, wprowadzając Live Video. Wirtualna rzeczywistość i treści wideo wydają się być w tej chwili przyszłością social media, ale, jak uczy doświadczenie, ta ewolucja może pójść równie dobrze w innym kierunku, którego w tej chwili nie dostrzegamy.
W służbie społeczeństwa
O cieniach mediów społecznościowych było już wystarczająco dużo. Wypada więc wspomnieć trochę o jasnych, pozytywnych aspektach i zastosowaniach tych narzędzi komunikacji.
Pierwszy z brzegu przykład pożytecznego zatrudnienia social media znajdziemy w Australii, znanej z ogromnych i ogromnie dewastujących pożarów buszu. Od kilku lat, w miarę jak na Antypodach zbliża się kolejne skwarne lato, strażacy przygotowują się do sezonu pożarowego, zaprzęgając do służby Twittera. Ich pomysł nie polega jedynie na monitorowaniu wpisów w Internecie. Stworzyli wyspecjalizowane, "inteligentne" oprogramowanie Emergency Situation Awareness (ESA), działające na zasadzie sygnalizowania grup nietypowych słów.
Chodzi o to, aby wnioskować o zagrożeniu nie tylko z tweetów typu "Pożar!" czy "Pali się!", lecz także z komunikatów bardziej ogólnych, np. "Dzieje się coś niezwykłego". Program sam rejestruje te treści i tworzy z nich mapę potencjalnych zagrożeń. Dzięki temu udało się już m.in. zlokalizować pożar niedaleko szpitala w stanie Queensland - w dodatku szybciej niż napłynęły jakiekolwiek telefony alarmowe. Oczywiście twitterowa ochrona przeciwpożarowa jest uzupełnieniem istniejących systemów alarmowych, nie zaś alternatywą.
Inny przykład - gdy 27 lutego 2010 r. pewna boja, unosząca się na bezkresnych wodach Pacy fi ku ostrzegawczo "ćwierknęła" na Twitterze, cały świat wiedział, że wędrujące przez kilkanaście tysięcy kilometrów fale tsunami po wstrząsie tektonicznym u wybrzeży Chile zbliżają się do Hawajów. Archipelag przy okazji odetchnął z ulgą, bo to, co podała czujna boja, oznaczało, że wielka fala jest już tylko cieniem samej siebie.
W Wielkiej Brytanii powstał serwis GaugeMap, którego zadaniem jest śledzenie poziomu wód w rzekach i sygnalizowanie zagrożeń powodziowych. System informacyjny opiera się o sieć czujników rozmieszczonych na brzegach rzek i w śluzach. Każde z tych urządzeń ma swoje własne konto na Twitterze, na które regularnie przekazuje zarejestrowane poziomy. Z upublicznianej na bieżąco informacji korzystają lokalne władze, służby i zwykli mieszkańcy.
Do akcji zaprzęgnięto też boty. @earthaquakebot śledzi i podaje informacje na temat trzęsień ziemi wydarzających się na całej kuli ziemskiej. Z kolei @DearAssistant ma zawsze odpowiedź na zadane mu pytanie, potrafi podawać definicje i przeprowadzać kalkulacje, jeśli zostanie o to poproszony.
Publikujące w społeczności Twittera roboty znacznie rozwinęły ostatnio swoją aktywność. Automaty udzielają się nie tylko jako nadawcy rutynowych - np. pogodowych czy giełdowych - komunikatów, ale również jako kanały satyryczne czy polityczne. Sam serwis szacuje, że jedno na dwadzieścia spośród kont tam utworzonych jest "botem", czyli nie stoi za nim konkretna istota ludzka.
Istnieją też np. twitterowe automaty powiadamiające o wprowadzaniu zmian w hasłach Wikipedii. Jeden z nich wykrył, że 18 lipca 2014 r. jakiś przedstawiciel rosyjskich władz zmienił figurujący tam opis zestrzelenia dzień wcześniej samolotu MH17 linii Malaysian Airlines nad obszarem walk separatystów z wojskami ukraińskimi - zamiast pierwotnego opisu wskazującego na oddziały separatystów w artykule znalazły się sformułowania wskazujące na armię ukraińską jako odpowiedzialną za katastrofę.
Boty śledzące wszelkiego rodzaju poprawki w dokumentach o statusie publicznym to swego rodzaju nowość. Przykładowo, profil o adresie @parliamentedits od lipca 2014 r. publikuje na bieżąco doniesienia dotyczące zmian w wiki-artykułach poświęconych brytyjskim kwestiom parlamentarnym. Dość szybko znalazł naśladowców w wielu innych dziedzinach - w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Szwecji. W kanale pod adresem @valleyedits można znaleźć np. zmiany w wikipedycznych hasłach na temat firm z Krzemowej Doliny.
Niektórzy aktywiści polityczni tworzą profile w rodzaju @NSA_PRISMbot, którego zadaniem jest publikowanie informacji o danych osobowych, jakie może zbierać osławiona amerykańska Narodowa Agencja Bezpieczeństwa (NSA). W dziedzinie działalności politycznej media społecznościowe znane są także jako narzędzia opozycjonistów i sił przeciwstawiających się dyktaturom. Egipska rewolucja sprzed kilku lat wykorzystywała do komunikacji głównie Twittera. W Turcji prezydent Erdogan kazał nawet na pewien czas zablokować te platformę, gdy zorientował się, jak pomaga opozycji w komunikacji i propagandzie.
Również Facebook ma swoje pożyteczne i pozytywne strony. Dla socjologów i informatyków jest prawdopodobnie najcenniejszym repozytorium danych na świecie. Zapewnia wgląd w wiele najbardziej palących problemów naszych czasów - od roli mediów społecznościowych w procesach politycznych po wpływ technologii na indywidualne samopoczucie.
To wszystko jest dostępne na portalach społecznościowych w dużych ilościach. Nauka jeszcze musi się jeszcze nauczyć korzystać z tego oceanu danych, ale wielu badaczy już świetnie rozumie, jak cenne i bogate to źródła.
Leczenie uzależnienia prądem?
Jak widać, oprócz tego, że stanowią dla milionów osób atrakcyjną formę spędzania czasu i rozrywki, media społecznościowe mają wiele pożytecznych i ważnych zastosowań. Nie należy ich na pewno potępiać w czambuł. Jednak pamiętajmy, że bardzo często to nie sama substancja, lecz jej dawka czyni truciznę. A social media to toksyna - może i nie zabijająca, ale silnie uzależniająca (9).
Powstały nawet wynalazki, które z tym internetowym nałogiem mają walczyć. Kilka lat temu doktoranci z MIT opracowali prosty system nazwany w Internecie "szturchnięciem Pawłowa" (Pavlov Poke). "Kopie" on nieprzyjemnym impulsem prądu delikwenta, który spędził zbyt wiele godzin "na fejsie" czy innym portalu. Oczywiście urządzenie stosuje się, gdy dana osoba chce wyjść z nałogu i z tego właśnie sposobu skorzystać. Ona sama określa, ile czasu może (i chce) spędzić w konkretnych serwisach.
Nawet jeśli ten pomysł na niektórych działa, jest typowo "geekowski", czyli niezbyt normalny. Bo też i niezbyt normalna jest sama myśl, że musimy zostać kopnięci przez prąd, aby wrócić do pięknego, realnego świata.
Mirosław Usidus