Bunt mas przeciwko gigantom technologicznym
Z dnia na dzień wciąż rozdający obecnie karty w Internecie i świecie technologicznym potentaci wywodzący się z Doliny Krzemowej: Google, Facebook, Apple i inni, tracą swój urok "cudownych dzieci" internetowej epoki. Coraz silniej i mocniej narasta bunt i chęć uwolnienia się od monopolistów, którzy po latach zdobyli dominację nad naszym sieciowym życiem. Panuje opinia, że dziś zamiast uroku innowacji panuje ponura eskalacja chciwości tych gigantów.
To chciwość nie tylko na kolejne miliardy dolarów, ale również nasze najprywatniejsze życie. Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka, powiedział kiedyś, że prywatność to stosunkowo nowy pomysł, który nie ma więcej niż kilkaset lat, najwyżej dwa tysiące. Wcześniej ludzie żyli w grupach skupionych wokół ogniska, w których wszyscy robili nieomal wszystko na oczach innych członków wspólnoty pierwotnej. Jego platforma wraz z Google od lat robi niemało, abyśmy do owej wspólnoty pierwotnej bez tajemnic i prywatności wrócili. Pandemia, która nadeszła, może wielu złowróżbnym pomysłom i tendencjom panującym wcześniej mocno pomóc i przyspieszyć dużo niekorzystnych dla użytkowników zmian. Spowodowała m.in., że wiele metod inwigilacji, które dotychczas były, zwłaszcza w krajach demokratycznych, nie do przyjęcia, zyskało wyższy poziom społecznej akceptacji. Obrońcy prywatności ostrzegają, że niestety, po tym, jak koronawirus odejdzie, wiele nowo wprowadzonych technik nadzoru może nie odejść wraz z nim.
Potentaci z Doliny Krzemowej weszli też w ostatnich latach, również bezceremonialnie w delikatną sferę polityki, cenzurując bez litości, w sposób jednostronny treści, które arbitralnie uznawali za nieprawdziwe, a zazwyczaj były one po prostu niezgodne z linią polityczną, z którą szefowie Twittera czy Facebooka sympatyzują. W USA wywołało to masową rezygnację zwolenników Donalda Trumpa z serwisów, które od lat dominowały. Skorzystała na tym głównie nowa platforma mikroblogowa Parler. Jak ten proces się skończy, jeszcze się okaże, ale sprzeciw wobec cenzury politycznej okazał się bardzo silny.
Z Google trudno się rozstać
Oczywiście tzw. Big Tech nie zdobyło panowania przemocą. Dlaczego Google ma dostęp do niemal wszystkich twoich danych? Bo sam mu je dajesz, korzystając z wygodnych, darmowych usług. Google potrafi rozpoznać twój głos, wie, jakie urządzenia masz w domu, nawet w jakich dokładnie miejscach się one znajdują. Wie, którędy najczęściej dojeżdżasz do pracy lub szkoły, ile ważysz, ile kroków dziennie robisz, jakimi trasami biegasz i jeździsz na rowerze, jakie sklepy odwiedzasz i jakich płatności w nich dokonujesz, jaką kartą płatniczą czy aplikacją, jakiej muzyki słuchasz i jakie filmy lubisz oglądać. Wie też, z kim się komunikujesz, co piszesz w wiadomościach, jaki masz plan zajęć, spotkań i rozrywek. Zna twoje zdjęcia, filmy, pliki i dokumenty, umieszczane na dysku w chmurze.
W samochodzie do nawigacji używamy Map Google. Na ręce wiele osób nosi dobre smartwatche lub inteligentne opaski, które synchronizują się ze smartfonem i zainstalowanymi w nim aplikacjami Google. W domu lub pracy używamy dysku Google do archiwizowania ważnych plików i dokumentów tekstowych. Wiele osób korzysta też z popularnych narzędzi telekonferencyjnych Google, a po WWW porusza się w Google Chrome. Sieciowy dominator wie, co piszesz w notatkach, czego się uczysz w szkole, jakie e-maile wysyłasz, jakie aplikacje masz w swoim smartfonie. Bez problemu określi również, jakie informacje lubisz przeglądać i o której godzinie, jakie masz hasła i zakładki w przeglądarce internetowej. Wie o tobie wiele, wiele więcej. W pewnym sensie więcej niż ty sam lub sama wiesz (2).
Można sprawdzić, jeśli ktoś nie wierzy. Wszystko to, co o nas wie Google, możemy sami pobrać za pomocą usługi Google Takeout. Jeśli wnioski po przejrzeniu tego wszystkiego okażą się zbyt przerażające, trzeba rozważyć konsekwentnie kolejny krok - opuszczenie świata Google. Można to zrobić pod adresem: myaccount.google.com/delete-services-or-account, jednak… warto poświęcić nieco czasu na przemyślenie tej decyzji, a na pewno gruntownie się do niej przygotować, znajdując alternatywy i pamiętając o swojej sieci kontaktów. Uwolnienie się od Google nie jest łatwe. Niektórzy uważają, że wręcz niemożliwe, jeśli się chce korzystać z usług internetowych na poziomie, do którego jesteśmy współcześnie przyzwyczajeni. Jeśli niektóre alternatywy, takie jak alternatywne wyszukiwarki, np. DuckDuckGo nie są obecnie gorsze, a pod pewnymi względami lepsze od Google, to jednak znalezienie darmowej ekwiwalentnej alternatywy dla np. poczty Gmail jest bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. Tak jest w tej chwili. Jeśli chęć uwolnienia się ze świata Google będzie w masach internetowych narastać, to i ta rewolucja się spełni.
Facebook celowo uzależniał
Od Facebooka odejść pozornie łatwiej, ale tak się tylko wydaje, gdyż jak się według niedawnych rewelacji okazuje, świadomie związał on ludzi ze swoją platformą nie tyle przez doskonałość technologiczną usług i produktów (ta jest akurat wątpliwa), ale też świadome zabiegi uzależniające, których natura dopiero od niedawna wychodzi na jaw.
Były wysoko postawiony manager Facebooka ds. monetyzacji, Tim Kendall, który pracował dla Marka Zuckerberga (3) w kluczowych latach rozwoju platformy od 2006 do 2010 roku, pod koniec września 2020 roku, podczas przesłuchania w amerykańskiej Izbie Reprezentantów na temat roli mediów społecznościowych w rozpowszechnianiu treści ekstremistycznych, opowiadając o tym, jak powstawała platforma Zuckerbega, powiedział m.in., że jego były pracodawca, podobnie jak wielkie firmy tytoniowe, skupiał się głównie na tym, by jego produkt był jak najbardziej uzależniający.
"Sięgaliśmy do podręcznika metod stosowanych przez Big Tobacco (Wielki Tytoń, koncerny tytoniowe), pracując intensywnie, aby nasza oferta nade wszystko była uzależniająca", mówił. "Firmy tytoniowe początkowo chciały tylko tego, aby działanie nikotyny wzmocnić. Ale ostatecznie to nie wystarczało do rozwoju biznesu w tak szybkim tempie, jakby tego chcieli. Dlatego zaczęto dodawać cukier i mentol do papierosów, aby utrzymać dym w płucach przez dłuższy czas. Na Facebooku dodawaliśmy z kolei mechanizmy takie jak aktualizacje statusu, tagowanie zdjęć i funkcje ‘lubię to’, co uczyniło status i reputację społecznościową czymś najważniejszym dla użytkownika i od tego właśnie najsilniej się uzależniali. Obecnie to już problem z dziedziny zdrowia psychicznego".
"Firmy tytoniowe dodawały amoniak do papierosów, aby przyspieszyć proces przenikania nikotyny do mózgu", snuł analogie Kendall. W jego ocenie w społecznościach podobną rolę odgrywają "ekstremalne, rozpalające emocje treści, szokujące obrazy, brutalne filmy wideo i nagłówki, które wywołują zaostrzanie plemiennych podziałów". Wszystko to, jak dodał, prowadzi do "ekstremalnego angażowania" i coraz silniejszego napływu zysków do kasy Facebooka. "Platforma jest w stanie dostarczyć tę rozpalającą emocje treść do właściwej osoby, we właściwym czasie, w taki sposób jak dana osoba właśnie oczekuje. To jest ich amoniak", skwitował zeznający.
Media społecznościowe żerują, jak mówi Kendall i wielu innych ekspertów, na najbardziej pierwotnych obszarach ludzkiego mózgu. Algorytm maksymalizuje uwagę użytkownika, uderzając go wielokrotnie treściami, które wyzwalają w nim najsilniejsze emocje. Wszystko tu ma na celu prowokację, wstrząs i wściekłość. Kiedy widzisz coś, z czym się nie zgadzasz, czujesz się zmuszony do ostrej odpowiedzi, ataku. Ludzie reprezentujący przeciwne niż twoje poglądy mają te same pierwotne impulsy. Za kontynuację cyklu odpowiada wszyty w mechanizm serwujący treści algorytm. Chętnie i suto dostarcza broni obu stronom sporu w niekończącej się wojnie na słowa i dezinformacje. Technologia ta jest coraz inteligentniejsza i skuteczniejsza w wyzwalaniu ekstremalnych emocjonalnych reakcji.
Były ważny manager Facebooka podkreślał, że to nie przypadek, niezamierzony efekt czy niespodzianka dla projektantów systemu. On od początku został zaprojektowany z myślą, by tak działać, bo generowanie skrajnych emocji i aktywności użytkowników jest korzystne dla Facebooka, przekłada się na brzęczącą monetę. Sam Kendall mówi, że teraz żałuje tego, do czego przyłożył rękę, choć wtedy, kilkanaście lat temu, nie zdawał sobie jeszcze sprawy, co to wszystko, nad czym pracowali w zespole Facebooka, oznacza. Zapewnia, że chce teraz, przez mówienie prawdy o naturze platformy, naprawić to wszystko.
Kendall nie jest jedynym byłym pracownikiem Facebooka, który obecnie wyraża żal z powodu swojej dotychczasowej pracy i występuje przeciw firmie. Inni również doszli do wniosku, że na Facebooku już dawno należało wprowadzić jakąś regulację lub zewnętrzny nacisk na jej egzekwowanie. Współzałożyciel Facebooka, Chris Hughes, opublikował rok wcześniej długi list wzywający organy regulacyjne USA do rozbicia firmy. Prezes Facebooka, Mark Zuckerberg, jak pisze Hughes, "jest dobrą, miłą osobą", zaznaczając jednocześnie, że "jest zły, że skupienie się na rozwoju biznesu doprowadziło go do poświęcenia bezpieczeństwa i dobra społecznego dla klików". "Rząd musi pociągnąć Marka do odpowiedzialności. Czas rozbić Facebooka", wzywa Hughes.
"Apple działa jak mafia"
Za skórę wielu użytkownikom i firmom zachodzi ostatnio również z Apple ze swoim nieznoszącym sprzeciwu dyktatem w swoim rewirze technologicznym. Dostawca usług szyfrowanej poczty e-mail ProtonMail ogłosił niedawno, że potentat z jabłkiem w godle zmuszał jego firmę do rozpoczęcia przyjmowania płatności w swojej aplikacji. Twórca ProtonMail rzuca kolejne oskarżenia, wręcz porównując praktyki Apple do mafii. Twórca programu twierdzi również, że kiedy próbował poinformować swoich klientów o nagłej zmianie, Apple zablokowało mu możliwość publikowania aktualizacji aplikacji i zagroziło usunięciem jej ze sklepu. Apple boryka się ostatnio z wieloma oskarżeniami, które podważają argumentację producenta iPhone’ów w zakresie zamkniętego systemu i restrykcyjnych zasad. Najgłośniej było o sporze Epic Games z Apple (4), do którego wrócimy.
Oskarżenia się mnożą. Wydawcy aplikacji twierdzą, że Apple idzie w ślad Googlea, zacieśniając kontrolę nad treściami podmiotów zewnętrznych, ogałacać je z możliwości zarabiania bez dzielenia się zyskami. Alarmują m.in., iż w nowych wersjach systemów iOS 14 i MacOS 11 następuje "porywanie" czytelników informacji publikowanych przez zewnętrznych wydawców i przekierowywanie ich do płatnego serwisu Apple News+. W Apple News+ pobierana jest od wydawców 50-procentowa prowizja. Generalnie wydawcy zawsze muszą płacić Apple, bo od ich niezależnych aplikacji w AppStore pobierane jest 30 proc. Ponadto Apple tępi wszelkie pomysły na zarabianie, z których nie może pobierać haraczu, czyli np. skrypty reklamowe na stronach czy skłanianie użytkowników do zapisywania się do serwisu. Zaborczość i chciwość ludzi z Cupertino została uwypuklona, gdy niedawno usunięto ze sklepu z aplikacjami popularną grę Fortnite za to, że ta ośmieliła się oferować zakupy wewnątrz swojej aplikacji, nie dzieląc się zyskami z Apple.
Z tych i wielu innych powodów m.in. w Europie prowadzone jest dochodzenie w sprawie nadużywania dominującej pozycji rynkowej przez firmę Apple. W USA organizacja Digital Content Next, która reprezentuje m.in. "New York Times" Co, "Washington Post", "Wall Street Journal" i innych wydawców, opublikowała list, skierowany do dyrektora naczelnego Apple, Tima Cooka, pytając, dlaczego traktuje nierówno wydawców w porównaniu np. do Amazona, który ma znaczną zniżkę w AppStore.
Klient przejrzany na wylot
Pisaliśmy parę lat temu o eksperymencie przeprowadzonym przez dziennik "The New York Times", polegającym na śledzeniu ruchów pewnej zwykłej nauczycielki z okolic Nowego Jorku. Dziennikarze udowodnili, że znając numer jej telefonu, można prześledzić wszystkie wojaże po okolicy, które wykonuje dzień w dzień. I choć tożsamość pani Magrin nie była podawana w danych lokalizacyjnych, to wykonując dodatkowe wyszukiwanie, stosunkowo łatwo można było skojarzyć ją z trasami przemieszczeń. Lokalizacja bohaterki reportażu była rejestrowana w sieci prawie dziewięć tysięcy razy - średnio raz na 21 minut. Aplikacja śledziła ją np., gdy chodziła na spotkanie Weight Watchers (grupy dbających o linię) i do gabinetu dermatologa w celu przeprowadzenia drobnego zabiegu. Jej codzienne podróże z domu do szkoły łatwo wskazywały, jaki zawód wykonuje. Z samych tylko danych lokalizacyjnych powstaje dość szczegółowy profil pani w średnim wieku, niezamężnej, z nadwagą i pewnymi problemami zdrowotnymi. To chyba sporo, choćby dla planistów reklam, ale nie tylko.
Firmy zbierające te dane sprzedają, wykorzystują lub analizują dane, aby zaspokoić potrzeby reklamodawców, punktów sprzedaży detalicznej, a nawet instytucji finansowych chcących mieć wgląd w zachowania konsumentów. Rynek sprzedaży celowanej geograficznie reklamy osiąga już teraz wartość dziesiątków miliardów dolarów rocznie. Wiele firm lokalizacyjnych twierdzi, że gdy użytkownicy telefonów, konfigurując urządzenie, pozwalają udostępnianie lokalizacji, gra jest uczciwa. Jednak wiadomo, że gdy użytkownicy proszeni są o zezwolenie, towarzyszy temu często niekompletna lub wprowadzająca w błąd informacja. Bank, inwestorzy giełdowi lub inne instytucje finansowe mogą te techniki wykorzystać do swoistego szpiegostwa gospodarczego, np. podejmując na ich podstawie decyzje kredytowe albo inwestycyjne, zanim firma poda oficjalne raporty o zyskach. Wiele może powiedzieć tak banalna informacja, jak rosnąca lub malejąca liczba przebywających w hali fabrycznej lub odwiedzających sklepy.
I tu znów wyłaniają się Google i Facebook jako beneficjenci tej wszechogarniającej inwigilacji. Dominują na rynku reklamy mobilnej. Przodują w reklamie opartej na lokalizacji. Zbierają dane z własnych aplikacji. Zapewniają, że nie sprzedają tych danych podmiotom zewnętrznym, zachowując je dla siebie. Google informował, że modyfikuje te dane, aby były mniej dokładne, ale mało kogo to uspokaja. Jakoś przestajemy wierzyć tym "miłym i zdolnym ludziom". Zaczynają się batalie prawne i na poziomie regulacji państwowych, które mają obalić te potęgi.
Na przykład YouTube musi stawić czoło pozwowi na 3,2 mld dolarów za umożliwienie reklamodawcom wykorzystywania danych zebranych od milionów brytyjskich dzieci. Nieautoryzowane zbieranie danych od nieletnich narusza przepisy UE i Wielkiej Brytanii dotyczące ochrony danych. Duncan Mc-Cann, działacz na rzecz prywatności, złożył pozew w lipcu. Jeśli wygra, każde dziecko lub rodzina w Wielkiej Brytanii może otrzymać odszkodowanie w wysokości 500 funtów. McCann twierdzi, że YouTube, a co za tym idzie, Google, naruszyły ogólne przepisy UE o ochronie danych i brytyjską ustawę o ochronie danych. Twierdzi, że YouTube dostarcza informacje zebrane od dzieci firmom takim jak sprzedawcy zabawek, które następnie wysyłają skierowane do nich reklamy.
Skoro mówimy o dzieciach, to obecnie dorastają w świecie, w którym wszystko jest połączone, widzialne, współdzielone. To pierwsze pokolenie, którego całe życie staje się cyfrowym zapisem, profilem, który można wyszukać i podejrzeć. Wszystko, co robią młodzi, jest rejestrowane. Nie tylko rzeczy, o których wiedzą, że są rejestrowane, ale mnóstwo innych informacji, od nagrań z kamer bezpieczeństwa do wyników szkolnych, zdjęć z dyskoteki, nagrań ze sklepu, gdy nielegalnie kupują alkohol, po oczywiście całą historię wyszukiwania w Internecie, syntezy badawcze ich upodobań i ich diagramy relacji społecznościowych. Chociaż nie wszystkie te informacje można przeszukiwać i mogą jeszcze (na razie) być prywatne, to jednak istnieją w bazach i zapisach cyfrowych i będą zawsze istniały.
Odfiltrowany świat, owa "bańka", w której poruszamy się w Internecie, ma swoje zgrabne określenie wśród internetowych marketingowców - targetowanie behawioralne (5). W rzeczywistości rzecz cała nie różni się od znanego od dawna szpiegostwa, namierzania i wystawiania ludzi. Materiał zebrany przez "szpiegów" w świecie cyfrowym jest realnym zapisem zachowań człowieka-użytkownika. I tym się różni od np. odpowiedzi na pytania w kwestionariuszu. Jeszcze dokładniejszy cyfrowy profil człowieka powstaje, gdy internetową historię łączy się z innymi danymi, np. trasami, którymi się porusza, sklepami, w których kupuje, a także tym, co kupuje. Wielka część tych danych jest powszechnie dostępna: zbierają je firmy. Zarówno te wielkie, jak i małe, władze państw, dostawcy Internetu, oszuści, spamerzy oraz wiele innych podmiotów i osób.
Oczywiste jest również, że w przyszłości będzie również więcej ataków cybernetycznych, więcej działań związanych z wojną informacyjną. Cały opisywany wyżej "życiorys cyfrowy" człowieka, jego historia, numer telefonu adres e-mail może zostać zhakowany, a dane sprzedane lub udostępnione służbom innych państw lub przestępcom. Nagle ktoś, jakiś rząd, gang, armia, mają na talerzu całą twoją przeszłość i teraźniejszość, wszystkie tajemnice, i są w stanie znaleźć w niej rzeczy, o których nawet ty zapomniałeś. Dalej idzie szantaż, wymuszenie współpracy lub nawet porwanie i uwięzienie.
Biorą się za internetowe monopole, ale czy to się uda?
Oprócz narastającego "buntu mas" internetowych w wielu krajach europejskich i poza naszym kontynentem, np. w Australii toczą się obecnie batalie prawne o ukrócenie dominacji Googlei innych przedstawicieli ligi Big Tech. Grupa ponad stu sześćdziesięciu europejskich i amerykańskich firm i instytucji wezwała unijne organy ochrony konkurencji do zajęcia bardziej zdecydowanego stanowiska wobec Google, mówiąc, że amerykański gigant technologiczny niesprawiedliwie faworyzuje własne usługi w swoich wyszukiwarkach internetowych.
Koalicja ta wystosowała wspólny list do Margrethe Vestager, komisarz UE ds. walki z monopolami. Vestager jest znana m.in. z tego, że nałożyła na Google w ciągu ostatnich trzech lat grzywny o łącznej wysokości 8,25 mld euro za nadużywanie swojej siły rynkowej do faworyzowania swojej usługi porównywania zakupów, swojego mobilnego systemu operacyjnego Android i swojej działalności reklamowej. Planuje dalsze kroki, które mają zaboleć Google jeszcze bardziej.
Cédric O, francuski minister ds. cyfrowych, już latem 2019 r. mówił, że podatki nałożone na Big Tech to dopiero początek. Kolejne działania jego rządu mogą zakazać amerykańskim gigantom przejęć innych firm i sprawić, że będą dzielić się danymi z konkurentami. Cédric O przewiduje międzynarodowy atak, ostrzegając, że UE jest gotowa do zaostrzenia swojego stanowiska w sprawie przemysłu technologicznego.
Jego Francja przoduje, jeśli chodzi o ściąganie cugli potentatom zza oceanu. W październiku Apple zostało zmuszone przez władze Francji do dołączania słuchawek EarPods do zestawów ze sprzedawanymi tam iPhone’ami 12. Prawo we Francji nakazuje sprzedaż smartfonów ze słuchawkami umożliwiającymi prowadzenie rozmów za ich pośrednictwem, bez konieczności trzymania telefonu przy głowie. Apple zostało zmuszone do podporządkowania się tym przepisom i szczególna polityka sprzedaży koncernu nie miała dla francuskiego prawodawcy znaczenia.
Facebook z kolei lamentował we wrześniu, że może zostać zmuszony do zawieszenia swojej działalności w UE po tym, jak irlandzki organ nadzorujący prywatność nakazał gigantowi wstrzymanie wszystkich transferów danych użytkowników do Stanów Zjednoczonych. Firma wniosła sprawę do sądu, ponieważ uważa, że znalazła się niesłusznie na celowniku za powszechną praktykę wielu amerykańskich organizacji działających w regionie. Gigant społecznościowy twierdzi, że decyzja DPC uniemożliwi docieranie z usługami do 410 milionów ludzi w UE, którzy stale korzystają z Facebooka i Instagramu. W momencie przygotowywania tego artykułu nie zapadły jeszcze ostateczne prawne rozstrzygnięcia. Facebook wciąż działał w Europie.
Także w ich ojczyźnie zbierają się nad dominatorami technologicznymi ciemne chmury. W październiku 2020 r. Departament Sprawiedliwości złożył sprawę antymonopolową przeciwko Google. Jedenaście stanów, w większości rządzonych przez Republikanów, dołączyło zgodnie z aktem oskarżenia, w tym Teksas, Floryda i Georgia. Spółka zależna firmy internetowej Alphabet jest oskarżana o pokrzywdzenie konkurentów w wynikach wyszukiwania oraz w branży reklamowej. Proces ten jest uważany za najważniejszą interwencję na rynku w celu ochrony konkurencji od czasu sprawy Microsoftu w latach 90. Pozew może otworzyć szereg innych pozwów antymonopolowych, ponieważ dochodzenia przeciwko dużym firmom technologicznym Apple, Amazon i Facebook są już w toku zarówno w Departamencie Sprawiedliwości, jak i Federalnej Komisji Handlu.
Nastroje buntu, sprzeciwu i chęci uwolnienia się od dyktatu gigantów, których potęga i wpływ na nasze życie przeraża coraz większa liczbę ludzi, od zwykłych internautów po rządy mocarstw, potęguje odbiór wielu publikacji i wypowiedzi osób, które brały udział w tworzeniu tych monstrów. Wielu z nich wypowiada się w szeroko komentowanym dokumencie znanym pod angielskim tytułem "The Social Dilemma", pokazywanym na Netfliksie. Dzieło to zawiera m.in. serię wypowiedzi weteranów Google, Facebooka, Twittera i wielu innych firm. Są to bardzo krytyczne opinie. Niektórzy uważają wręcz, że technologie cyfrowe, jeśli ich nie okiełznamy, mogą zniszczyć naszą cywilizację.
Jedną z konkluzji tego filmu jest ni mniej, ni więcej, tylko twierdzenie, że za zaostrzające się obecnie podziały i spory społeczne odpowiadają platformy społecznościowe, które potężnie wzmacniają wszelkie polaryzacje, złe emocje i konflikty. Próby cenzury, stosowane jako administracyjne antidotum na wszelkie negatywne zjawiska, wcale nie naprawiają sytuacji, ponieważ w powszechnym przekonaniu są jednostronne politycznie. Jeśli platformy te wzmacniają radykalizację nastrojów, to muszą się liczyć, że same mogą paść ofiarą tej radykalizacji. Jest to nawet całkiem prawdopodobne.
Mirosław Usidus