Co nam zrobiły media społecznościowe? Jaka piękna i wielka katastrofa
„Przyjaciel” z internetu może okazać się kimś niezbyt interesującym „w realu”. „Lubienie” kogokolwiek i czegokolwiek wyłącznie na podstawie obrazka to całkiem nowy sens tego słowa, jeśli przypomnimy sobie, jak było kiedyś. Kupujemy coś lub udajemy się do miejsc rekomendowanych przez podmioty całkowicie anonimowe i nam nieznane. Rację przyznaje się nie temu, kto potrafi użyć lepszych argumentów lub udowodnić swoje stanowisko przykładami, lecz temu, kto skutecznie przykryje argumentację strony przeciwnej przewagą liczebną „sygnałów społecznościowych”, zdobędzie większy zasięg. „Mowa nienawiści” nie ma nic wspólnego z nienawiścią, za to wiele z odmiennymi poglądami itd.
Studium przeprowadzone kilka lat temu przez Uniwersytet Michigan wykazało, że im więcej czasu dana osoba spędza na Facebooku (1), tym bardziej obniża się jej samopoczucie i samoocena, a narastają nastroje depresyjne. Jeden z autorów tych badań, Ethan Kross, wyjaśniał to w komentarzu medialnym tak: „Na zewnątrz Facebook stanowi nieocenione źródło zaspokajania potrzeb społecznych, pozwalając ludziom łączyć się ze sobą, kontaktować, rozmawiać, jednak potem okazuje się, że zamiast podnosić człowieka na duchu, intensywne korzystanie z Facebooka może w silnym stopniu negatywnie wpłynąć na nastrój”.
Psycholog Jim Daley w artykule opublikowanym kilka lat temu w „The Huffington Post” nazwał ten syndrom jeszcze inaczej - DA, „disconnectivity anxiety” („dyskonektofobia”?). Choć nie jest to jeszcze oficjalnie zaburzenie psychiczne, Daley uważa, że problem narasta. „DA wiąże się z narastaniem negatywnych emocji, takich jak strach, złość (2), frustracja, rozpacz i fizyczne cierpienie. Jedyną ulgę, choć krótkotrwałą, daje przywrócenie połączenia z internetem”.
Jeszcze wcześniejsze badania sugerowały, że serwisy te stwarzają coś w rodzaju fałszywej presji na użytkownika ze strony innych członków społeczności. Ponieważ większość ludzi unika publikowania na platformie negatywnych treści lub informacji stresujących przeżyciach, sieć społecznościowa kreuje mylący obraz środowiska, w którym każdy wydaje się radzić sobie lepiej i mieć więcej frajdy z życia niż ty. Jak zauważają badacze, ekspozycja wyselekcjonowanych, mających „wizerunkowy” i „promocyjny” charakter, obrazów z życia innych ludzi prowadzi do porównań stawiających nasze doświadczenie życiowe w negatywnym świetle.
Zastępowanie rzeczywistych spotkań, rozmów, bliskości i intymności komunikacją przez social media, nie zbliża ludzi, jak kiedyś uważano, lecz prowadzi do dalszej alienacji. Ludzie „wytrenowani” w takich formach komunikacji, gdy się w końcu spotykają, nie potrafią odłożyć swoich telefonów i cieszyć się realnym kontaktem z drugim człowiekiem. Ma to związek również z opisywaną niżej w niniejszym raporcie przemianą „sieci społecznościowych” z ich początkowymi idealistycznymi założeniami na „media społecznościowe” będące dezorientującym strumieniem informacji, sygnałów, wiadomości i oceanu wielu innych rzeczy, w którym gubimy się i toniemy.
Co jakiś czas słyszymy o nastolatkach popełniających samobójstwo z sieciami społecznościowymi w tle. Najgłośniejsze przypadki wydarzyły się w tym roku w Wielkiej Brytanii. Najpierw 14-latka Molly Russell popełniła samobójstwo „instagramowe” a potem piętnastoletnia Ruby Seal zabiła się po tym, jak nikt nie zareagował na jej dramatyczny wpis na Snapchacie.
W książce „Understanding Teenage Anxiety” autorzy, Jennifer Browne i Cody Buchanan, piszą spustoszeniach, jakie media społecznościowe wyrządzają w duszach i umysłach młodzieży, czyli pokolenia zażywającego tych serwisów w największych dawkach. Książka jest swoistą psychodramą rozgrywającą się pomiędzy matką Jennifer Browne i współautorem, jej nastoletnim system Codym Buchananem, która zmaga się z lękami i depresją. A przyczyny są podobne do opisanego wcześniej „targowiska próżności” na Facebooku - gigantyczna presja, zwielokrotniona przez masowe zasięgi i wszechobecność komunikacji.
Stara, dobra presja rodziców na dzieci okazuje się niczym wobec tych potęg. Artykuł opublikowany w „New York Times Magazine” już w 2017 r. opisuje, jakim naciskom w cyfrowych środowiskach szkolnych i akademickich poddawani są młodzi ludzie. Nieustanny osąd, rywalizacja, cyberbullying, mobbing. Tego rodzaju zachowania w szkołach, grupach młodzieżowych występowały zawsze, ale nigdy nie przenosiły się do „w mediów”, do platform publicznych, na widok tysięcy innych.
Jak społeczności stały się mediami na ogromnym „rynku uwagi”
Social media, jak wszystko wskazuje, dezorientują a jednocześnie są wielkim polem bitwy czy, jak kto woli, obszarem rywalizacji rynkowej, gdzie walczy się bezwzględnie o naszą uwagę i zainteresowanie. Powstało nawet takie pojęcie, jak „atention economy”, czyli po polsku „ekonomia uwagi” (3).
Najstarsze zarzewie mediów społecznościowych, jeśli nie liczyć starych jak internet forów czy tablic ogłoszeniowych, to serwis Six Degrees , który wystartował w 1997 roku, a jego nazwa pochodzi od eksperymentu psychologicznego dotyczącego liczby stopni połączenia każdego człowieka na Ziemi z każdym innym. Serwis został zamknięty wkrótce po krachu dotcomów w 2000 roku. Świat nie był jeszcze całkiem gotowy na social media. W 2002 roku powstał serwis Friendster, uchodzący za prekursora współcześnie znanych platform społecznościowych. Kolejne lata to eksplozja społecznościówek z MySpace i LinkedIn w 2003, zapomnianym dziś Hi5 i Facebookiem w 2004 roku.
Ten ostatni początkowo przeznaczony był jedynie dla studentów wybranych szkół wyższych. W tym samym roku pojawił się również Orkut, stworzony i obsługiwany przez Google, które bezskutecznie próbowało wejść do społecznościowego pociągu. Bebo wystartował w 2005 roku. Google Buzz i Google+ narodziły się kilka lat później, a następnie zostały uśmiercone. W drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku powstało i funkcjonowało przez pewien czas mnóstwo serwisów społecznościowych, których większości dziś już prawie nikt nie pamięta.
Jako de facto sieci społecznościowe zaczęły funkcjonować strony służące do udostępniania treści, umożliwiając ludziom przeglądanie materiałów publikowanych głównie przez osoby, które znają lub znają, a nie z całego świata. Początkowo nie było to to samo co sieci społecznościowe, jednak z czasem zlało się w jeden rodzaj platformy. Do grupy takich serwisów można zaliczyć Flickr, serwis do udostępniania zdjęć lub YouTube, kiedyś postrzegany jako Flickr dla wideo. Blogi i serwisy podobne do blogów, takie jak Tumblr, funkcjonowały również jako początkowo „coś innego”, jednak z czasem włączone zostały do wielkiej rodziny mediów społecznościowych.
Wiele z tych serwisów przedstawiało się jako część rewolucji „Web 2.0” z „treściami generowanymi przez użytkowników”, oferując łatwe w użyciu, łatwe do przyjęcia narzędzia na stronach internetowych, a następnie w aplikacjach mobilnych.
Wykładniczy wzrost sieci społecznościowych wraz z dodawaniem węzłów lub użytkowników opisuje tzw. prawo Metcalfe’a. Po dodaniu jednego węzła do sieci, liczącej milion użytkowników, potencjalnie powstaje milion nowych połączeń, a nie jedno, jak mogłoby się wydawać. Efekty opisane przez nie i wiele innych teoretycznych formuł mają fundamentalne znaczenie dla mocy sieci w mediach społecznościowych. Modele te jednak zwykle ignorują złożoność grup ludzkich, naturę i skomplikowane uwarunkowania środowiskowe. Dlatego sieć dziesięciu bliskich znajomych może być i zwykle jest warta znacznie więcej niż sieć tysiąca osób zasadniczo nieznajomych.
Jeśli sieć staje się tak duża i bezosobowa, mogą pojawić się ujemne efekty, gdy wraz z dodawaniem kolejnych kontaktów użytkownik traci więcej, niż zyskuje. Wartość efektu sieciowego została całkowicie zniwelowana przez degradację jakościową. Taka platforma jak Facebook korzysta ze swoistej asymetrii. Jest firmą medialną, która nie produkuje treści. To użytkownicy tworzą i promują w niej treści. Są zarówno odbiorcami, jak i autorami. To, jak widać po latach doświadczeń, działa nie najgorzej w skalach niewielkich. Obecnie, przy swojej ogromnej skali platforma wcale tak nie działa. Dużo większe znaczenie od długiego czasu ma niej wysiłek na rzecz unikania wszystkiego i wszystkich, z którymi nie chcemy mieć do czynienia, w tym oczywiście coraz większej liczby reklam.
Jak sugerowała pierwotna nazwa, sieci społecznościowe pozwalały na łączenie, a nie publikowanie. Łącząc swoją osobistą sieć kontaktów, można było stworzyć większą sieć zaufanych kontaktów. LinkedIn obiecywał, że umożliwi poszukiwanie pracy i nawiązywanie kontaktów biznesowych.
Friendster miał być tym samym dla osobistych relacji, Facebook dla kolegów ze studiów i tak dalej. Idea sieci społecznościowych polegała na tworzeniu sieci kontaktów, budowaniu lub pogłębianiu relacji, głównie z osobami, które użytkownik znał. To, w jaki sposób i dlaczego dochodziło do pogłębiania relacji, pozostawało w dużej mierze w gestii użytkowników. Twitter, który wystartował w 2006 roku, był prawdopodobnie pierwszym prawdziwym serwisem społecznościowym, nawet jeśli w tamtym czasie nikt go tak nie nazywał. Zamiast skupiać się na łączeniu ludzi, serwis ten był gigantycznym, asynchronicznym czatem dla całego świata. Twitter służył do rozmawiania ze wszystkimi - co jest być może jednym z powodów, dla których dziennikarze tak chętnie z niego korzystali. Zmieniło się to, gdy sieci społecznościowe przeobraziły się w „media społecznościowe” a stało się to, jak się uważa, około 2009 roku, między wprowadzeniem smartfona (4) a uruchomieniem Instagrama.
Zamiast nawiązywania kontaktów, tworzenia ukrytych więzi z ludźmi i organizacjami, które w większości ignorowaliśmy, media społecznościowe oferowały platformy, za pośrednictwem których ludzie mogli publikować treści tak szeroko, jak to możliwe, wykraczając daleko poza ich sieci bezpośrednich kontaktów. Media społecznościowe zmieniły użytkowników i znajomych w sieciach społecznościowych w nadawców (nawet, jeśli tylko aspirujących).
Świat ten został przewidziany przez artykuł z 2003 roku opublikowany w czasopiśmie „Enterprise Information Systems”. Autorzy tekstu przedstawiają media społecznościowe jako system, w którym użytkownicy uczestniczą w „wymianie informacji”. Sieć, która wcześniej była wykorzystywana do nawiązywania i utrzymywania relacji, zostaje ponownie zinterpretowana jako kanał, przez który można nadawać. Była to wówczas nowatorska koncepcja. Kiedy koncern medialny News Corp kupił MySpace w 2005 roku, „The New York Times” nazwał serwis „zorientowaną na młodzież witryną muzyczną i ‘społecznościową’”. Podstawowa zawartość serwisu, muzyka, była postrzegana jako odrębna od jego funkcji społecznościowych.
Instagram, uruchomiony w 2010 roku, był swoistym pomostem między erą sieci społecznościowych a erą mediów społecznościowych. Opierał się na połączeniach między użytkownikami jako mechanizmie dystrybucji treści jako podstawowej działalności. Wkrótce jednak wszystkie sieci społecznościowe stały się przede wszystkim mediami społecznościowymi. Gdy na Facebooku uruchomiono grupy, strony i „stru-mień newsów”, platforma zaczęła zachęcać użytkowników do udostępniania treści publikowanych przez innych w celu ogólnego zwiększenia zaangażowania w serwisie, a nie w celu dostarczania aktualizacji znajomym.
LinkedIn również po pewnym czasie uruchomił program publikowania treści na swojej platformie. Twitter, który już wcześniej był głównie platformą do publikowania, dodał funkcję „retweet”, znacznie ułatwiając wirusowe rozprzestrzenianie się treści w sieciach użytkowników, choć niektórzy może będą zdziwieni, że to nie istniało na samym początku Twittera.
W tym samym kierunku ewoluowały inne platformy, Reddit, Snapchat i WhatsApp. TikTok wszedł na rynek już czasie, gdy o czymś takim jak „sieci społecznościowe” w czystym sensie zapomniano. Te, niegdyś sieci kontaktów, stały się autostradami płynących bez przerwy treści. Chociaż w TikToku można połączyć aplikację ze swoimi kontaktami i śledzić określonych użytkowników, użytkownicy częściej podłączają się do przepływu treści wideo, podsuwanych przez algorytm. Nadal trzeba łączyć się z innymi użytkownikami, aby korzystać z niektórych funkcji tych usług. Ale połączenie jako główny cel już nie zachodzi. W erze sieci społecznościowych połączenia były nie-zbędne, napędzając zarówno tworzenie treści, jak i ich konsumpcję. W mediach społecznościowych dąży się do połączeń powierzchownych, minimalnych, tak by umożliwić przepływ treści.
Każdy chce być „influencerem”
Ewolucja sieci społecznościowych w media społecznościowe przyniosła zarówno rozwój, jak i ostatecznie kryzys. Facebook i cała reszta cieszyły się ogromnym wzrostem zaangażowania i związanymi z tym zyskami z reklam opartych na danych, które stworzyła ekonomia treści oparta na uwadze. To samo zjawisko stworzyło również rynek influencerów, w której poszczególni użytkownicy mediów społecznościowych stali się cennymi kanałami dystrybucji komunikatów marketingowych lub sponsorowania produktów dzięki rzeczywistemu lub wyimaginowanemu zasięgowi ich postów. Zwykli ludzie teoretycznie mogli teraz zarabiać pieniądze, „tworząc treści” online. Platformy sprzedawały im tę obietnicę, tworząc oficjalne programy i mechanizmy, które to ułatwiały. „Influencer” stał się jednym z bardziej pożądanych i potencjalnie lukratywnych zajęć, szczególnie dla młodych ludzi, dla których sława na Instagramie wydawała się bardziej osiągalna niż tradycyjna sława.
Niestety dość szybko dostawcy treści do mediów społecznościowych odkryli, że im bardziej naładowane emocjonalnie treści, tym lepiej rozprzestrzeniają się w sieciach użytkowników. Polaryzujące, obraźliwe lub po prostu fałszywe informacje zostały zoptymalizowane pod kątem dystrybucji. Zanim platformy zdały sobie z tego sprawę, a opinia publiczna się zbuntowała, było już za późno, aby wyłączyć te pętle sprzężenia zwrotnego opartego na emocjach i niestannym poszukiwaniu dopaminy z polubień, odsłon, wyrazów wsparcia i podobnych elementów algorytmu zaspokajającego potrzeby życia w mediach społecznościowych.
Z drugiej strony, kierując się oczekiwaniami inwestorów i akcjonariuszy, firmy technologiczne - Google, Facebook i cała reszta, uzależniły się od ogromnej skal od danych w ilościach przekraczających ludzkie pojęcie. Wartości związane ze skalą, łatwe i tanie docieranie do wielu ludzi oraz czerpanie korzyści stały się atrakcyjne dla każdego, dziennikarza na Twitterze, dwudziestolatka szukającego sponsora na Instagramie, aktywisty rozpowszechniającego informacje o swojej sprawie na YouTubie, rebelianta siejącego bunt na Facebooku, samozwańczego guru sprzedającego usługi i konsultacje na LinkedIn. Media społecznościowe pokazały, że każdy ma potencjał dotarcia do ogromnej publiczności przy niskich kosztach i wysokich zyskach - a potencjał ten sprawił, że wiele osób odniosło wrażenie, że zasługuje na taką publiczność.
Zdaniem wielu ekspertów, media społecznościowe, zamiast łączyć ludzi, wykreowały socjopatyczną odmianę ludzkiej społeczności. Z czasem okazało się, że odwoływanie się do negatywnych efektów w ludzkiej naturze i sposobie funkcjonowania w społeczności było od początku świadomym zamysłem projektujących algorytmy.
Wiedza i wnikliwość mogą pomóc, gdy nie chcesz stać się ofiarą
Pod koniec 2022 roku Eric Haley z zespołem badał Amerykanów w wieku 18–65 lat w celu sprawdzenia, jak ludzie pod różnym obciążeniem psychicznym różnie reagują na reklamy w internecie ze szczególnym uwzględnieniem platform społecznościowych. Manipulowano w ich trakcie liczbą polubień reklamy. Po obejrzeniu reklamy każdy uczestnik ocenił, jak chętnie kupiłby produkt i ile wysiłku umysłowego wymagało przemyślenie przekazanej informacji. Okazało się, że najbardziej skłonna do zakupu prezentowanego produktu była grupa, której pokazano treści o największej liczbie polubień lub komentarzy.
Badacze prosili ankietowanych o wyjaśnienie. Okazało się, że ludzie niewystawiani na „efekty społecznościowe” udzielali zwykle prostych, racjonalnych wyjaśnień swojego wyboru, np. „Myślałem o smakach lodów i o tym, jak będą smakować” lub „Podoba mi się reklama. Jest prosta i przejrzysta. Przechodzi od razu do rzeczy…”. Natomiast ci, którzy przewijali tylko media społecznościowe, często udzielali odpowiedzi, które wydawały się nie mieć sensu. Na przykład, niektórzy udzielali jednowyrazowych odpowiedzi, takich jak „jedzenie” lub „talerz”. Inni mówili, że było to trudne do przetworzenia, gdyż „na obrazku było zbyt wiele słów i opcji”.
Naukowcy określają ten stan psychiczny jako „przeciążenie poznawcze”. Uważa się, że korzystanie z mediów społecznościowych wprowadza w ten stan, ponieważ nieustannie wymaga się od nas oceniania różnych rodzajów treści, wpisów tekstowych, zdjęć i filmów, pochodzących z wielu różnych źródeł. W ciągu kilku sekund można tam przeczytać wiadomość małżonka, zdjęcie od współpracownika, wideo autorstwa celebryty i mem od kolegi.
Nieustanne przewijanie i ocenianie sprawia, że czujemy się zdezorientowani i rozproszeni. Jedynym wyjątkiem są rzadkie sytuacje, w której dana osoba ma duże doświadczenie, zna historię problemu lub tematu lub ma po prostu wiedzę na konkretny temat. W takim przypadku, jak wynika z powyższych badań, ich uczestnicy byli w stanie zastanowić się, czy rzeczywiście skorzystają na zakupie reklamowanego produktu. Wtedy mogą podejmować świadome decyzje, oparte na racjonalnym myśleniu.
Z kolei z badań opublikowanych w czasopiśmie „Thinking & Reasoning” w styczniu 2023, prowadzonych przez Carolę Salvi, Nathaniela Barra, Josepha E. Dunsmoora i Jordana Grafmana wynika, że osoby z większymi umiejętnościami rozwiązywania problemów opartymi na wnikliwości były mniej podatne na fałszywe wiadomości, tzw. fake newsy (5), manipulacje i dezinformacje.
Facebook jak tytoń
Nawet niektórych przedstawicieli Facebooka zaczął w końcu przerażać potwór, którego stworzyli. W 2017 roku Chamath Palihapitiya, były wiceprezes Facebooka, powiedział: „Krótkotrwałe, napędzane dopaminą pętle zwrotne, które stworzyliśmy w Facebooku, niszczą społeczeństwo, jakie znamy. Brak dyskursu obywatelskiego, brak współpracy, dezinformacja, błędy”. Podczas wystąpienia na Uniwersytecie Stanforda mówił też „pielęgnowaniu naszego życia na podstawie społecznościowych wyobrażeń o doskonałości” i „natychmiastowych nagrodach - sygnałach społecznościowych, serduszkach, lubisiach, kciukach do góry” które otrzymujemy. „Chętnie i bezkrytycznie łączymy to wszystko z wartościami i z prawdą, choć to tylko krótkotrwała i niemal natychmiast przemijająca popularność. Gdy zastrzyk dopaminy instant przestaje działać zostaje pustka”, podsumował Palihapitiya.
Były wysoko postawiony manager Facebooka ds. monetyzacji, Tim Kendall, który pracował dla Zuckerberga w kluczowych latach wzrostu od 2006 do 2010 roku, podczas przesłuchania w amerykańskiej Izbie Reprezentantów na temat roli mediów społecznościowych w rozpowszechnianiu treści ekstremistycznych, opowiadając o tym, jak powstawała platforma Zuckerbega, powiedział m.in., że jego były pracodawca, podobnie jak wielkie firmy tytoniowe, skupiał się głównie na tym, by jego produkt był jak najbardziej uzależniający.
„Sięgaliśmy do podręcznika metod stosowanych przez Big Tobacco („Wielki Tytoń”, koncerny tytoniowe), pracując intensywnie, aby nasza oferta nade wszystko była uzależniająca”, mówił. „Firmy tytoniowe początkowo chciały tylko tego, aby działanie nikotyny wzmocnić. Ale ostatecznie to nie wystarczało do rozwoju biznesu w tak szybkim tempie, jak by tego chcieli. Dlatego zaczęto dodawać cukier i mentol do papierosów, aby utrzymać dym w płucach przez dłuższy czas. Na Facebooku, dodawaliśmy z kolei mechanizmy takie jak aktualizacje statusu, tagowanie zdjęć i funkcje ‘lubię to’, co uczyniło status i reputację społecznościową czymś najważniejszym dla użytkowników i od tego właśnie najsilniej się uzależniali. Obecnie to już problem z dziedziny zdrowia psychicznego”.
„Firmy tytoniowe dodawały amoniak do papierosów, aby przyspieszyć proces przenikania nikotyny do mózgu”, snuł analogię dalej Kendall. W jego ocenie w społecznościach podobną rolę odgrywają „ekstremalne, rozpalające emocje treści, szokujące obrazy, brutalne filmy wideo i nagłówki, które wywołują zaostrzanie plemiennych podziałów”. Wszystko to, jak dodał, prowadzi do „ekstremalnego angażowania” i coraz silniejszego napływu zysków do kasy Facebooka. „Platforma jest w stanie dostarczyć tę rozpalającą emocje treść do właściwej osoby, we właściwym czasie, w taki sposób, jak dana osoba właśnie oczekuje. To jest ich amoniak”, skwitował zeznający.
Media społecznościowe żerują na najbardziej pierwotnych obszarach ludzkiego mózgu. Algorytm maksymalizuje uwagę użytkownika, uderzając go wielokrotnie treściami, które wyzwalają w nim najsilniejsze emocje. Wszystko to ma na celu prowokację, wstrząs i ekstremalne emocje, wielki zachwyt lub wściekłość. Kiedy widzisz coś, z czym się nie zgadzasz, czujesz się zmuszony do ostrej odpowiedzi, ataku. Ludzie reprezentujący przeciwne poglądy mają te same impulsy. Za kontynuację cyklu odpowiada wszyty w mechanizm serwujący treści algorytm. Chętnie i suto dostarcza broni obu stronom sporu w niekończącej się wojnie na słowa i dezinformację. Technologia ta jest coraz inteligentniejsza i skuteczniejsza w wyzwalaniu emocjonalnych reakcji.
Nie dotyczy to jedynie Facebooka. W 2018 r. socjolog Zeynep Tufekci ostrzegała, że YouTube „może być jednym z najpotężniejszych narzędzi radykalizacji XXI wieku” ze względu na skłonność algorytmów do wyświetlania coraz bardziej ekstremalnych wersji treści, które użytkownicy decydują się oglądać; np. ktoś, kto zaczyna oglądać filmy o bieganiu, może zostać przekierowany do filmów o ultramaratonach.
Sam Kendall mówi, że teraz żałuje tego, do czego przyłożył rękę, choć wtedy, kilkanaście lat temu, nie zdawał sobie jeszcze sprawy, co to wszystko, nad czym pracowali w zespole Facebooka, oznacza. Zapewnia, że chce teraz, przez mówienie prawdy o naturze platformy, naprawić to wszystko.
Kendall nie jest jedynym byłym pracownikiem Facebooka, który obecnie wyraża żal z powodu swojej dotychczasowej pracy i zajmuje stanowisko przeciwko firmie. Inni również doszli do wniosku, że na Facebooku już dawno należało wprowadzić jakąś regulację lub zewnętrzny nacisk na jej egzekwowanie. Współzałożyciel Facebooka, Chris Hughes, opublikował w zeszłym roku długi list wzywający organy regulacyjne USA do rozbicia firmy.
Prezes Facebooka, Mark Zuckerberg, jak pisze Hughes, „jest dobrą, miłą osobą”, zaznaczając jednocześnie, że „jest zły, że skupienie się na rozwoju biznesu doprowadziło go do poświęcenia bezpieczeństwa i dobra społecznego dla klików”. „Rząd musi pociągnąć Marka do odpowiedzialności. Czas rozbić Facebooka”, wzywał Hughes. Powtórzył ten apel na spotkaniu z Wydziałem Antymonopolowym Departamentu Sprawiedliwości, Federalną Komisją Handlu i biurem nowojorskiego prokuratora generalnego Letitii James.
W końcu w mediach zapanowała nadzwyczajna ekscytacja z powodu zeznań w Kongresie „whistleblowerki” Frances Haugen, która przed komisją Kongresu Stanów Zjednoczonych opowiadała o tym, co określała jako pozbawioną zahamowań gotowość korporacji do rozprzestrzeniania wszelkiego rodzaju szkodliwych dezinformacji, ponieważ napędza to zaangażowanie użytkowników i zyski reklamowe, choć dzieje się to z ogromną, rozpoznaną w badaniach szkodą dla młodzieży, społeczeństwa i demokracji. Rewelacje Haugen, osoby przy okazji zidentyfikowanej jako skrajnie stronnicza w sensie politycznym, a jej recepty sprowadzały się głównie do zwiększenia cenzury politycznej na platformie, zostały skontrowane przez Marka Zuckerberga i zastęp oficerów prasowych Facebooka.
Mark Zuckerberg nie odniósł się bezpośrednio do słów Haugen i nie wymienił jej w swoim wpisie na blogu, ale powszechnie interpretowano jego tekst jako reakcję na szeroko komentowane słowa byłej menedżerki. Założyciel Facebooka zwraca między innymi uwagę na to, że wiele zarzutów i oskarżeń wobec Facebooka nie ma logicznego sensu. „Gdybyśmy chcieli ignorować badania, to nie tworzylibyśmy ekosystemu badawczego w celu lepszego rozumienia zjawisk”, pisze na blogu. „Jeśli nie zależy nam na walce ze szkodliwymi treściami, to dlaczego zatrudniamy o wiele więcej osób poświęconych temu niż jakakolwiek inna firma w tej branży, nawet te większe od nas? (…) A jeśli media społecznościowe są tak odpowiedzialne za polaryzację społeczeństwa, jak twierdzą niektórzy, to dlaczego widzimy wzrost polaryzacji w USA, zaś w innych krajach nie ma tego wzrostu albo nawet da się zauważyć spadek, przy tak samo intensywnym wykorzystaniu mediów społecznościowych?”.
„Argument, że celowo promujemy treści, które denerwują ludzi, dla zysku, jest głęboko nielogiczny”, ciągnie Zuckerberg. „Zarabiamy na reklamach, a reklamodawcy nieustannie mówią nam, że nie chcą reklam obok treści szkodliwych lub pełnych gniewu. I nie znam żadnej firmy technologicznej, której chodziłoby o wywołujące depresję produkty. Wszystkie argumenty zarówno etyczne, jak i biznesowe, przemawiają raczej za dążeniem w przeciwnym kierunku”. Zwrócił też uwagę na wybiórczość oskarżycieli w traktowaniu badań wpływu Instagrama na nastolatków i dzieci. Bo choć z jednej strony rzeczywiście pewna część młodych ludzi ma związane z tą aplikacją problemy z samooceną, to z drugiej strony wśród zarzutów pominięto również wychodzący z badań pozytywny wpływ social mediów na samopoczucie i relacje wielu nastolatków.
Komentatorzy nieco bardziej zdystansowani zwracają uwagę, że w całym tym zgiełku najmniej zwrócono uwagę na najbardziej chyba niewygodny dla Facebooka zarzut Frances Haugen, dotyczący ukrywania przez niego spadku liczby młodych amerykańskich użytkowników. Ujawniła wewnątrzfirmowe prognozy, że spadek zaangażowania nastolatków może prowadzić do ogólnego spadku amerykańskich użytkowników 45% w ciągu najbliższych dwóch lat. Jeśli zostanie to potwierdzone, oznacza to wprowadzanie reklamodawców w błąd, co podważyłoby źródło 99% przychodów Facebooka ale także potencjalnie złamałoby prawo. Zuckerberg również temu zaprzecza, ale nie pozwala sobie na figury retoryczne przy tej okazji.
Politycy grożą, że rozbiją firmę na kawałki, ale, jak zauważono, wymierzony przeciw niej proces antymonopolowy w USA jest wadliwy. Twierdzenie Departamentu Sprawiedliwości, że Facebook jest monopolistą, opiera się na zdefiniowaniu rynku w taki sposób, aby wykluczyć większość innych sieci społecznościowych. Monopolowi w pewnym sensie przeczy to, co działo się podczas niedawnej awarii. Użytkownicy bez większych problemów przeszli do aplikacji takich jak Telegram, TikTok czy Twitter. Gdyby to był prawdziwy monopol, to korzystanie z konkurencyjnych produktów nie byłoby tak łatwe. Postępowania antymonopolowego bardziej więc powinien obawiać się Google, a nie serwis Zuckerberga.
Eksperci uważają, że mimo wcale nie tak silnych podstaw do ataku na Facebooka, samo nagromadzenie negatywnych zjawisk, zarzutów i problemów może platformę Zuckerberga sprowadzić do tak niskiego poziomu reputacji, że już się z tego dołka nie wydostanie. Nawet przedstawienie racjonalnych i całkiem sensownych odpowiedzi, jak te, które padły na zarzuty pani Haugen, może na tak niskim poziomie wiarygodności nic nie pomóc. Często przywoływane porównanie do koncernów tytoniowych oznacza, że nikt nie ma ochoty wyciągnąć ręki do firmy, która upadła tak nisko.
Z drugiej strony firmy produkujące papierosy wciąż funkcjonują i sprzedają, więc upadek w sensie biznesowym nie musi nastąpić, przynajmniej nie od razu. Raczej długotrwała wegetacja w cieszącej się coraz gorszą opinią piwnicy internetowej, okraszona być może kosztownymi pozwami zbiorowymi. Niewykluczone jednak, że ten upadek może być szybszy, zważywszy, że starzejąca się, coraz mniej atrakcyjna dla reklamodawców, społeczność użytkowników niekoniecznie będzie trzymać się nieatrakcyjnej już dla młodych platformy.
Niesprawiedliwie byłoby także koncentrować wszystkie pretensje na Facebooku. Chiński TikTok jest krytykowany za to, że jeszcze bardziej szkodzi młodzieży, uzależniając i ją ogłupiając. Instagram czy Snapchat mają, według analiz, potężny destrukcyjny wpływ na psychikę nastolatków. Twitter jest krytykowany za tolerowanie hejtu i przemocy. Inne platformy społecznościowe też mają sporo „za uszami”. LinkedIn np. jest najczęściej wykorzystywany w atakach phishingowych. W raporcie Check Point Research z 2022 r. ta „profesjonalna” platforma jest ulubionym narzędziem w rękach różnego rodzaju oszustów polujących na różne rzeczy, np. na dane osobowe lub poufne dane uwierzytelniające. W drugim kwartale 2022 r. 45% spośród wszystkich prób phishingu pochodziło z LinkedIn. Drugi na liście wykorzystywanych przez cyberopryszków marek, Microsoft ma duży niższy, bo 13-procentowy udział, zaś kurierski potentat DHL - 12%.
Facebook zarabia - TikTok nie zarabia, ale to Facebook ma problemy
Jakkolwiek groźne czy destrukcyjne były i są social media, obecnie według wielu opinii analityków, ekspertów, komentatorów medialnych, pierwsza generacja popularnych w sensie masowym platform społecznościowych, takich jak Facebook czy Twitter, weszła w spiralę śmierci. Działania Marka Zucekerberga, założyciela Facebooka, polegające na zwrocie w kierunku budowy tzw. metawersum i zmianie nazwy firmy na Meta, były dość powszechnie odbierane jako próba ucieczki do przodu, wobec trwającego już od kilku lat spadku zainteresowania Facebookiem, zwłaszcza wśród młodych użytkowników i stagnacji rozwojowej.
Choć zwrot Meta trudno uznać za sukces, ze względu na słabe zainteresowanie VR i krach kryptowalutowy, który utrącił pomysły metawersum, nie tylko Zuckerberga, to jednak los imperium Facebooka w rzeczywistości nie jest jeszcze przesądzony. Ostatnio firma znów notuje duże wzrosty przychodów. Należący do Meta Instagram próbuje walczyć o młodych z TikTokiem, Choć popularność tego ostatniego eksplodowała wśród młodych, to problemem w USA, na kluczowym rynku, jest to, że chodzi o produkt chiński, w założeniu kontrolowany przez władze ChRL. W USA poważnie rozważa się wprowadzenie zakazu dla tej aplikacji. Podawana często przyczyną jest chęć ochrony nieletnich przed destrukcyjnymi skutkami algorytmu aplikacji (choć jak wspominaliśmy, TikTok nie jest w tym odosobniony). Poza tym wciąż nie jest to platforma dochodowa. Firma macierzysta TikToka, ByteDance, odnotowała straty operacyjne w wysokości siedmiu miliardów dolarów w 2021 roku. Gdyby aplikacja stanęła w obliczu ograniczeń - lub całkowitych zakazów - mogłoby to wystarczyć do znacznego zmniejszenia liczby użytkowników, czyli TikTok miałby poważne problemy.
Innym ważnym graczem jest Snap, czyli popularna również wśród młodzieży aplikacja Snapchat. Który, przynajmniej w sensie giełdowym, znajduje się w całkowitym upadku. Jego wyniki od lat rozczarowują inwestorów, a od czasu wejścia na giełdę w 2017 r. tylko raz odnotował zyskowny kwartał. Jednak liczba jego użytkowników nadal rośnie. Każda platforma społecznościowa jednak musi w końcu przynosić dochody.
Na przełomie 2022 i 2023 r. Meta zwolniła kilkanaście tysięcy pracowników. Nieco inny przypadek to Twitter, przejęty przez Elona Muska, który również zwolnił tysiące pracowników. Jednak popularność platformy od tego czasu zdaje się rosnąć. Problem w tym, że zniechęceni postacią Elona Muska, reklamodawcy, pomimo lepszych wyników oglądalności, w dużym stopniu odeszli z Twittera. Snap zwolnił we wrześniu 2022 roku 20% swoich pełnoetatowych pracowników. To może nie być koniec zwolnień, redukcji i problemów platform w sensie bardziej ogólnym.
Social media alternatywne, których jest bardzo wiele, na razie nie są w stanie się przebić, a mówiąc językiem „ekonomii uwagi”, skupić na sobie tyle zainteresowania, ile potrzebne, by można było nazwać je prawdziwie masowymi.
Pozwy nie grożą, więc można sobie dalej szkodzić
Platformy społecznościowe wciąż muszą się bronić i bronią przed zarzutami, że promują lub nie robią dostatecznie dużo, by zwalczać mowę nienawiści, przemoc i ekstremizmy, przynajmniej w USA. Niedawno w „sprawie Gonzalez przeciwko Google” zapadło ważne rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Przypadek ten zrodził się ze śmierci Nohemi Gonzalez, Amerykanki studiującej w Paryżu, która zginęła po tym, jak terroryści ISIS otworzyli ogień w kawiarni, w której ona i jej przyjaciele jedli obiad. W następstwie morderstwa jej krewni pozwali Google, które według ich twierdzeń pozwoliło na publikację „setek radykalizujących filmów nawołujących do przemocy i rekrutujących potencjalnych zwolenników” w serwisie społecznościowym YouTube, który jest własnością Google. Co istotne, prawnicy rodziny Gonzalez twierdzili również, że algorytmy YouTube (które działają podobnie jak algorytmy wszystkich platform) promowały te treści „użytkownikom, których cechy wskazywały, że będą zainteresowani filmami ISIS”.
Pytanie, czy amerykańskie prawo federalne zezwala na pozwanie dużej firmy technologicznej, takiej jak Google, w związku z treściami, które jej algorytmy udostępniały określonym użytkownikom, od lat jest przedmiotem prawnych potyczek w USA. Amerykańskim potentatom z sektora Big Tech osłonę zapewnia sekcja 230 ustawy Communications Decency Act z 1996 roku, która, po pierwsze, chroni te witryny przed pozwami cywilnymi wynikającymi z nielegalnych treści publikowanych przez użytkowników witryny oraz ustanawia zasadę, że strony internetowe zachowują immunitet procesowy, nawet jeśli angażują się w moderację treści, która usuwa lub „ogranicza dostęp lub dostępność materiałów” opublikowanych na ich stronie. I choć jest to jedynie amerykańskie, a nie globalne prawo, zabezpieczenia te ukształtowały rozwój Internetu na całym świecie, gdyż główni gracze w tej branży pochodzili z USA. To podstawa rentowności tych firm, gdyż mało prawdopodobne jest, by przetrwały serwisy WWW czy portale społecznościowe, gdyby ich właściciele mogli być pozywani za każdym razem, gdy użytkownik opublikuje zniesławiający wpis.
Sekcja 230 miała na celu cofnięcie decyzji sądu z 1995 r., blokującej swobodę komunikacji w sieci. Ówczesny znany dostawca usług internetowy, firma Prodigy, został dzięki nowym przepisom ocalony przed odpowiedzialnością za zniesławianie, do którego dochodziło na forach użytkowników. Uważa się, że nowe wówczas prawo pozwoliło internetowi rozkwitnąć w kolejnych dekadach.
Amerykański Sąd Najwyższy w maju 2023 r. uchylił się od orzeczenia w „sprawie Gonzalez przeciwko Google”, co było sukcesem Google i podtrzymywało ważność sekcji 230. Dopóki to prawo obowiązuje, giganci internetu, a także platformy społecznościowe mogą być spokojne. Nie zniszczy ich fala procesów. Zatem mogą spokojnie szkodzić sobie same, swoimi zakusami na prywatność, destrukcyjnymi algorytmami, cenzurą i chciwością.
Mirosław Usidus